Eksperci Ministerstwa Finansów nie mają wątpliwości: gdańska skarbówka łamała przepisy na potrzeby Kościoła, zapewne pod wpływem nacisków politycznych
To odprysk słynnej afery archidiecezjalnego wydawnictwa Stella Maris. Komisja powołana przez ministra finansów badała sprawę zwrotu podatku od marca br. - po publikacji "Gazety". Wyniki analizy dokumentów i rozmów z urzędnikami są miażdżące dla gdańskiego urzędu kontroli skarbowej. Wnioski prawników kurii archidiecezjalnej o wypłatę pieniędzy zostały rozpatrzone pozytywnie, choć już na pierwszy rzut oka musiały budzić wątpliwości. Dwa najpoważniejsze zarzuty:
- Postępowanie w sprawie zwrotu podatku zostało wszczęte, choć wcześniej było przeprowadzone identyczne postępowanie, w którym podjęto ostateczną i prawomocną decyzję odmowną.
- Kwota podatku, o który ubiegała się strona kościelna, wynosiła 7 mln 352 tys. zł. Skarbówka dodała do tego 6 mln 851 tys. zł nie wiadomo na jakiej podstawie, bowiem przepisy, które by na to pozwalały, po prostu nie istnieją.
Jedynym pozytywnym bohaterem w tej sprawie jest Jan Bielawski, ówczesny naczelnik II Urzędu Skarbowego w Gdańsku. Konsekwentnie odrzucał możliwość wypłaty pieniędzy Kościołowi, bowiem - jak argumentował - byłoby to wbrew prawu i zdrowemu rozsądkowi. Sprawa Stella Maris była w trakcie prokuratorskiego śledztwa, kwoty, o które zabiegała gdańska kuria, należało zabezpieczyć na poczet ewentualnych strat skarbu państwa.
- Cuda się działy w tej sprawie – opowiada Bielawski. - Mój szef wezwał mnie i zaczął krzyczeć: "Zobaczysz, arcybiskup nigdy ci tego nie daruje". By zabezpieczyć należności skarbu państwa, zająłem przez komornika kościelną ziemię pod Władysławowem, o wartości miliona złotych. Ludzie z kurii chodzili i naciskali, żebym zwolnił tę działkę, bo jest im potrzebna, a w zamian dadzą inną, w Trójmieście. Na szczęście sprawdziłem, co to za propozycja. Wyraźnie chcieli mnie wyprowadzić w pole, bo na tej drugiej działce stoi kościół i dlatego sprzedaż byłaby niemożliwa.
Zebrana przez ministerialną komisję dokumentacja liczy 50 pozycji. Wśród dokumentów jest m.in. pismo ówczesnego metropolity arcybiskupa gdańskiego Tadeusza Gocłowskiego do minister finansów Zyty Gilowskiej z marca 2006. Arcybiskup wnioskuje w nim o umorzenie postępowań egzekucyjnych prowadzonych przez organy podatkowe wobec wydawnictwa "Stella Maris".
Wydawnictwo zwrot pieniędzy od fiskusa otrzymało w marcu 2007 r. Większość pieniędzy poszła od razu na uregulowanie zobowiązań wobec wierzycieli gdańskiego Kościoła. Ponad 6 mln zł trafiło - via Stella Maris - na konto gdańskiej kurii.
- Nie ma mowy o zwrocie jakichkolwiek pieniędzy - mówi prawnik związany z Kościołem. - Ministerstwo musiałoby wytoczyć proces, ale chyba się na to nie zdecyduje, bo według polskiego prawa podatkowego ta sprawa uległa już przedawnieniu.
Jeden z wniosków pokontrolnych: "Najistotniejsze decyzje dotyczące sposobu i formy załatwienia sprawy (...) mogły być podejmowane w Ministerstwie Finansów".
W aferze Stella Maris z lat 1999-2002 chodziło o wyprowadzanie pieniędzy z prywatnych spółek - głównie pod pozorem fikcyjnych usług konsultingowych - na łączną kwotę 65 mln zł. Wydawnictwo prowadził ksiądz Zbigniew B., zaufany arcybiskupa Gocłowskiego. Za pomoc w wypompowywaniu pieniędzy z firm kapłan pobierał 3-5 proc. prowizji.
Równie bulwersująca i do dziś nie rozwiązana jest sprawa „oddawania” kościołowi zajętego przez władze PRL majątku kościelnego. Po cichu, często z krzywdą dla interesu publicznego. Tak odzyskuje Kościół majątek utracony w PRL. Kilka przypadków badają już prokuratura i CBA. Kościołowi należy się zwrot ziem zagrabionych przez PRL-owskie władze. Ma rację biskup Pieronek, mówiąc niedawno "Gazecie", że grunty nie tylko bezprawnie odebrano, ale przez lata kto inny czerpał z nich zyski. Dlatego rekompensata za utracone majątki powinna być godziwa, zwłaszcza że jej część Kościół przeznaczy na ważną społecznie działalność - świetlice środowiskowe czy domy samotnej matki.
Ale ten akt sprawiedliwości jest wybiórczy. Nie tylko Kościołowi odebrano ziemię. Prywatni właściciele walczą o nią latami. Kościół katolicki jest faworyzowany, razem z innymi Kościołami i związkami wyznaniowymi.
Zasadnicze wątpliwości budzą też tryb i efekty pracy Komisji. "Gazeta" opisała ostatnio wiele bulwersujących przypadków, w których trudno mówić, że sprawiedliwości stało się zadość.
Jak bowiem działa od 17 lat Komisja? Dzieli i rządzi.
Zakon (parafia, stowarzyszenie katolickie itp.) składa wniosek o zwrot utraconego majątku. Jest to najczęściej niemożliwe, bo od lat na odebranym terenie stoi szpital czy centrum handlowe. Wtedy zakon wskazuje inną ziemię, którą jest zainteresowany - jej wartość ma być zbliżona do wartości utraconego majątku. Rzecz w tym, że cenę obu nieruchomości określa sam zakon. Komisja nie zamawia wyceny oddawanego gruntu.
Po uzyskaniu nieruchomości zakon sprzedaje ją na wolnym rynku, często z kilkakrotnym przebiciem. Traci skarb państwa, bo sam mógł grunty sprzedać. Cierpi interes społeczny, bo grunty trafiają w ręce prywatnych właścicieli. Można sobie pomarzyć, że ktoś zbuduje tam plac zabaw czy dom kultury.
W ten sposób poznańskie elżbietanki otrzymały 47 hektarów na warszawskiej Białołęce. Zakon przedstawił wycenę tej ziemi na 30 mln zł. Komisja ją zaakceptowała. Jednak władze dzielnicy, które o sprawie dowiedziały się po fakcie, twierdzą, że prawdziwa wartość ziemi to 240 mln.
Chociaż gmina planowała w tym miejscu budowę szkoły, przedszkola i boiska, Komisja się z nią nie konsultowała, po prostu sprzątnęła gminie ziemię sprzed nosa. Jest bowiem regułą, że posiedzenia Komisji są tajne. Nikt nie wie, jaka ziemia jest na celowniku.
Od decyzji Komisji nie ma odwołania! Tak wprost zapisano w ustawie z maja 1989 r. o stosunku państwa do Kościoła katolickiego. Jak podkreślają konstytucjonaliści, m.in. prof. Andrzej Zoll czy prof. Piotr Winczorek, Trybunał Konstytucyjny może zakwestionować taki zapis. Przecież każdy obywatel ma prawo do drogi sądowej, jeśli czuje się pokrzywdzony. Przez 17 lat pracy Komisji Majątkowej to prawo było ignorowane.
Z 12 członków Komisji sześciu wyznacza Kościół, ksiądz jest współprzewodniczącym. Pozostałych sześciu to urzędnicy MSWiA, po których można by się spodziewać, że będą dbać o interes publiczny, np. sprawdzać rzeczywistą wartość oddawanej ziemi.
W dodatku duchowni współprzewodniczący Komisji przysłużyli się jej jak najgorzej. Poprzednik ks. Mirosława Piesiura - ks. Tadeusz Nowok - przyznawał parafiom atrakcyjne działki, a potem sam je kupował. Wspólnikiem ks. Nowoka był Marek Piotrowski, były funkcjonariusz SB, który przez lata bywał pełnomocnikiem Kościoła przed Komisją. Ks. Nowoka usunięto z Komisji - oficjalnie dlatego, że działał w tajemnicy przed przełożonymi. Piotrowski działa dalej: zamawia wyceny, a potem organizuje sprzedaż ziemi. Ostatnio dla Towarzystwa Pomocy dla Bezdomnych im. Brata Alberta. Tego samego, które dostało działkę w Świerklańcu na Śląsku. Komisja przyjęła wycenę na 3 mln, choć według gminy ziemia warta jest 15 razy więcej. Towarzystwo nieruchomość natychmiast sprzedało. Mieszkańcy stracili park, a skarb państwa miliony. Sprawą zajmują się prokuratura i CBA.
Ks. Piesiur, dziś współprzewodniczący Komisji, ubolewa, że media polują na sensację. Przyznaję księdzu rację: to smutna sensacja, że Kościół, który powinien dawać przykład uczciwości, potrafi czerpać kolosalne zyski z nieudolnie skonstruowanego prawa.
Na samowolkę w Komisji Majątkowej pozwalały kolejne rządy, w tym SLD. Niech więc teraz lewica nie wykrzykuje hasełek o naprawie państwa, bo to żałosna hipokryzja. Przez lata rządów tym gorliwym przeciwnikom sojuszu ołtarza z tronem wygodniej było nie zadzierać z Kościołem. Platforma udaje zaś, że chce naprawić ten chory system, jednakże są to jedynie ruchy pozorowane, do niczego nie prowadzące i zamydlające oczy. Z 3063 wniosków do rozpatrzenia pozostało już tylko 269, tak więc stosunkowo niewiele już ma państwo (czyli my podatnicy) do stracenia. Ile już straciliśmy? To zapewne nawet trudno wycenić. Dobrze byłoby jednak, by ktoś się tego podjął, żeby zobaczyć jak kościół okantował Polaków.
To odprysk słynnej afery archidiecezjalnego wydawnictwa Stella Maris. Komisja powołana przez ministra finansów badała sprawę zwrotu podatku od marca br. - po publikacji "Gazety". Wyniki analizy dokumentów i rozmów z urzędnikami są miażdżące dla gdańskiego urzędu kontroli skarbowej. Wnioski prawników kurii archidiecezjalnej o wypłatę pieniędzy zostały rozpatrzone pozytywnie, choć już na pierwszy rzut oka musiały budzić wątpliwości. Dwa najpoważniejsze zarzuty:
- Postępowanie w sprawie zwrotu podatku zostało wszczęte, choć wcześniej było przeprowadzone identyczne postępowanie, w którym podjęto ostateczną i prawomocną decyzję odmowną.
- Kwota podatku, o który ubiegała się strona kościelna, wynosiła 7 mln 352 tys. zł. Skarbówka dodała do tego 6 mln 851 tys. zł nie wiadomo na jakiej podstawie, bowiem przepisy, które by na to pozwalały, po prostu nie istnieją.
Jedynym pozytywnym bohaterem w tej sprawie jest Jan Bielawski, ówczesny naczelnik II Urzędu Skarbowego w Gdańsku. Konsekwentnie odrzucał możliwość wypłaty pieniędzy Kościołowi, bowiem - jak argumentował - byłoby to wbrew prawu i zdrowemu rozsądkowi. Sprawa Stella Maris była w trakcie prokuratorskiego śledztwa, kwoty, o które zabiegała gdańska kuria, należało zabezpieczyć na poczet ewentualnych strat skarbu państwa.
- Cuda się działy w tej sprawie – opowiada Bielawski. - Mój szef wezwał mnie i zaczął krzyczeć: "Zobaczysz, arcybiskup nigdy ci tego nie daruje". By zabezpieczyć należności skarbu państwa, zająłem przez komornika kościelną ziemię pod Władysławowem, o wartości miliona złotych. Ludzie z kurii chodzili i naciskali, żebym zwolnił tę działkę, bo jest im potrzebna, a w zamian dadzą inną, w Trójmieście. Na szczęście sprawdziłem, co to za propozycja. Wyraźnie chcieli mnie wyprowadzić w pole, bo na tej drugiej działce stoi kościół i dlatego sprzedaż byłaby niemożliwa.
Zebrana przez ministerialną komisję dokumentacja liczy 50 pozycji. Wśród dokumentów jest m.in. pismo ówczesnego metropolity arcybiskupa gdańskiego Tadeusza Gocłowskiego do minister finansów Zyty Gilowskiej z marca 2006. Arcybiskup wnioskuje w nim o umorzenie postępowań egzekucyjnych prowadzonych przez organy podatkowe wobec wydawnictwa "Stella Maris".
Wydawnictwo zwrot pieniędzy od fiskusa otrzymało w marcu 2007 r. Większość pieniędzy poszła od razu na uregulowanie zobowiązań wobec wierzycieli gdańskiego Kościoła. Ponad 6 mln zł trafiło - via Stella Maris - na konto gdańskiej kurii.
- Nie ma mowy o zwrocie jakichkolwiek pieniędzy - mówi prawnik związany z Kościołem. - Ministerstwo musiałoby wytoczyć proces, ale chyba się na to nie zdecyduje, bo według polskiego prawa podatkowego ta sprawa uległa już przedawnieniu.
Jeden z wniosków pokontrolnych: "Najistotniejsze decyzje dotyczące sposobu i formy załatwienia sprawy (...) mogły być podejmowane w Ministerstwie Finansów".
W aferze Stella Maris z lat 1999-2002 chodziło o wyprowadzanie pieniędzy z prywatnych spółek - głównie pod pozorem fikcyjnych usług konsultingowych - na łączną kwotę 65 mln zł. Wydawnictwo prowadził ksiądz Zbigniew B., zaufany arcybiskupa Gocłowskiego. Za pomoc w wypompowywaniu pieniędzy z firm kapłan pobierał 3-5 proc. prowizji.
Równie bulwersująca i do dziś nie rozwiązana jest sprawa „oddawania” kościołowi zajętego przez władze PRL majątku kościelnego. Po cichu, często z krzywdą dla interesu publicznego. Tak odzyskuje Kościół majątek utracony w PRL. Kilka przypadków badają już prokuratura i CBA. Kościołowi należy się zwrot ziem zagrabionych przez PRL-owskie władze. Ma rację biskup Pieronek, mówiąc niedawno "Gazecie", że grunty nie tylko bezprawnie odebrano, ale przez lata kto inny czerpał z nich zyski. Dlatego rekompensata za utracone majątki powinna być godziwa, zwłaszcza że jej część Kościół przeznaczy na ważną społecznie działalność - świetlice środowiskowe czy domy samotnej matki.
Ale ten akt sprawiedliwości jest wybiórczy. Nie tylko Kościołowi odebrano ziemię. Prywatni właściciele walczą o nią latami. Kościół katolicki jest faworyzowany, razem z innymi Kościołami i związkami wyznaniowymi.
Zasadnicze wątpliwości budzą też tryb i efekty pracy Komisji. "Gazeta" opisała ostatnio wiele bulwersujących przypadków, w których trudno mówić, że sprawiedliwości stało się zadość.
Jak bowiem działa od 17 lat Komisja? Dzieli i rządzi.
Zakon (parafia, stowarzyszenie katolickie itp.) składa wniosek o zwrot utraconego majątku. Jest to najczęściej niemożliwe, bo od lat na odebranym terenie stoi szpital czy centrum handlowe. Wtedy zakon wskazuje inną ziemię, którą jest zainteresowany - jej wartość ma być zbliżona do wartości utraconego majątku. Rzecz w tym, że cenę obu nieruchomości określa sam zakon. Komisja nie zamawia wyceny oddawanego gruntu.
Po uzyskaniu nieruchomości zakon sprzedaje ją na wolnym rynku, często z kilkakrotnym przebiciem. Traci skarb państwa, bo sam mógł grunty sprzedać. Cierpi interes społeczny, bo grunty trafiają w ręce prywatnych właścicieli. Można sobie pomarzyć, że ktoś zbuduje tam plac zabaw czy dom kultury.
W ten sposób poznańskie elżbietanki otrzymały 47 hektarów na warszawskiej Białołęce. Zakon przedstawił wycenę tej ziemi na 30 mln zł. Komisja ją zaakceptowała. Jednak władze dzielnicy, które o sprawie dowiedziały się po fakcie, twierdzą, że prawdziwa wartość ziemi to 240 mln.
Chociaż gmina planowała w tym miejscu budowę szkoły, przedszkola i boiska, Komisja się z nią nie konsultowała, po prostu sprzątnęła gminie ziemię sprzed nosa. Jest bowiem regułą, że posiedzenia Komisji są tajne. Nikt nie wie, jaka ziemia jest na celowniku.
Od decyzji Komisji nie ma odwołania! Tak wprost zapisano w ustawie z maja 1989 r. o stosunku państwa do Kościoła katolickiego. Jak podkreślają konstytucjonaliści, m.in. prof. Andrzej Zoll czy prof. Piotr Winczorek, Trybunał Konstytucyjny może zakwestionować taki zapis. Przecież każdy obywatel ma prawo do drogi sądowej, jeśli czuje się pokrzywdzony. Przez 17 lat pracy Komisji Majątkowej to prawo było ignorowane.
Z 12 członków Komisji sześciu wyznacza Kościół, ksiądz jest współprzewodniczącym. Pozostałych sześciu to urzędnicy MSWiA, po których można by się spodziewać, że będą dbać o interes publiczny, np. sprawdzać rzeczywistą wartość oddawanej ziemi.
W dodatku duchowni współprzewodniczący Komisji przysłużyli się jej jak najgorzej. Poprzednik ks. Mirosława Piesiura - ks. Tadeusz Nowok - przyznawał parafiom atrakcyjne działki, a potem sam je kupował. Wspólnikiem ks. Nowoka był Marek Piotrowski, były funkcjonariusz SB, który przez lata bywał pełnomocnikiem Kościoła przed Komisją. Ks. Nowoka usunięto z Komisji - oficjalnie dlatego, że działał w tajemnicy przed przełożonymi. Piotrowski działa dalej: zamawia wyceny, a potem organizuje sprzedaż ziemi. Ostatnio dla Towarzystwa Pomocy dla Bezdomnych im. Brata Alberta. Tego samego, które dostało działkę w Świerklańcu na Śląsku. Komisja przyjęła wycenę na 3 mln, choć według gminy ziemia warta jest 15 razy więcej. Towarzystwo nieruchomość natychmiast sprzedało. Mieszkańcy stracili park, a skarb państwa miliony. Sprawą zajmują się prokuratura i CBA.
Ks. Piesiur, dziś współprzewodniczący Komisji, ubolewa, że media polują na sensację. Przyznaję księdzu rację: to smutna sensacja, że Kościół, który powinien dawać przykład uczciwości, potrafi czerpać kolosalne zyski z nieudolnie skonstruowanego prawa.
Na samowolkę w Komisji Majątkowej pozwalały kolejne rządy, w tym SLD. Niech więc teraz lewica nie wykrzykuje hasełek o naprawie państwa, bo to żałosna hipokryzja. Przez lata rządów tym gorliwym przeciwnikom sojuszu ołtarza z tronem wygodniej było nie zadzierać z Kościołem. Platforma udaje zaś, że chce naprawić ten chory system, jednakże są to jedynie ruchy pozorowane, do niczego nie prowadzące i zamydlające oczy. Z 3063 wniosków do rozpatrzenia pozostało już tylko 269, tak więc stosunkowo niewiele już ma państwo (czyli my podatnicy) do stracenia. Ile już straciliśmy? To zapewne nawet trudno wycenić. Dobrze byłoby jednak, by ktoś się tego podjął, żeby zobaczyć jak kościół okantował Polaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz