W życiu podejmuję się realizacji tych działań, które uważam za słuszne. Mogą się one komuś podobać lub nie. Mogą mi się one udać lub nie. Przyjmuję to do wiadomości. Jednocześnie rozumiem, kiedy pojawia się wobec mnie lub moich poczynań lawina krytycznych przymiotników. Rozumiem, bo przed terapią prawdopodobnie dołączyłabym do chóru „urażonych”, „zawstydzonych”, „obrażonych” itp.
Założyłam hełm, który dała mi prababka, wrażliwa na prawa kobiet i przejawy wszelkiej dyskryminacji, z przykazaniem, bym nosiła go dotąd, aż w Polsce nastąpi równość praw i obowiązków dla kobiet i mniejszości.
Tęczowy sweterek kupiłam na bazarze w Amsterdamie na jednym z licznych stoisk, gdzie ich pełno obok innych części tęczowej garderoby. Sprzedawca przy okazji poinformował mnie, gdzie są najbliższe lokale lesbijskie. Czy w Polsce byłoby to możliwe? Nie. A dlaczego? Przecież to nie przestępstwo handlować tęczowymi gadżetami, jak również nabywanie ich nie jest niezgodne z prawem. Przepisy także nie zabraniają ubierania się w kolory tęczy. Z jakiegoś jednak powodu handlem tęczowymi gadżetami zajmują się w Polsce nieliczni, a jeszcze mniej liczni nieliczni obnoszą się w nich w miejscach publicznych. Dlaczego? Bo mogą się narazić. I to, paradoksalnie, nie tylko przysłowiowym „dresom”, ale i plejadzie kwiecistych postaci spod znaku LGBT. Dlaczego tak się dzieje?
W księgarniach Amsterdamu, Paryża, Londynu, Brukseli i innych miast europejskich nawet na dwóch piętrach mienią się różne powieści, poradniki, kalendarze, pocztówki itp., kuszące nieheteroseksualnych do ich posiadania. W Polsce – często z powodu braku odważnych wydawców i wydawczyń (na zdrowy rozum, co ma do tego odwaga?) – takie pozycje są nadal sporadyczne.
Zachodnie telewizje zobligowane do realizowania misji lub zorientowane na pieniądz, prześcigają się w różnych programach dla lub z udziałem osób, identyfikujących się jako LGBTQ.
Natomiast osoby nieheteroseksualne żyją sobie, realizując się zawodowo, rozwijając pasje i zainteresowania, bez obawy o zwolnienie z pracy, bo prawo za nimi stoi. I rozrywają się w lokalach przeróżnych, spoglądając na reklamy do nich adresowane. I nawet oficjalny związek mogą ze sobą zawrzeć i wspólnie rozliczać, i majątek po sobie wzajemnie pozostawić. I wiele innych rzeczy mogą…
A w Polsce?
Podręczniki szkolne już na poziomie gimnazjum, a potem w szkołach ponadgimnazjalnych, pod patronatem Ministerstwa Edukacji Narodowej straszą ludzi homoseksualistami, wymieniając ich w równym szeregu przy zoofilii, nekrofilii czy pedofilii. Potrafią nawet informować uczniów homoseksualnych, że ci mogą się z tej orientacji „wyleczyć” (przoduje w tym Rubikon, najczęściej polecany przez polskich nauczycieli).
Dorota Obidniak ze Związku Nauczycielstwa Polskiego poinformowała mnie, że wraz z KPH oraz Lambdą Warszawa pisano do MEN w sprawie podręczników. Ale to pisanie na Berdyczów. Nowoczesne podręczniki są, przygotowywane do wychowywania dzieci na bazie współczesnej rzetelnej wiedzy – do czego zobowiązuje Konstytucja RP – ale ktoś w MEN obliczył, że w tych podręcznikach słowo „homoseksualność” pojawia się częściej niż „rodzina”, co spowodowało odstawienie ich na półkę, jak kiedyś traktowano filmy.
Uwagę homoseksualistom poświęcają też wydawnictwa katolickie, które w szerokiej gamie, dostępnych na rynku podręczników do religii (!) zawsze podejmują ten temat. Tymczasem na niwie terapeutycznej, Polskie Towarzystwo Psychologiczne ustami samego profesora Jerzego Mellibrudy informuje mnie, iż nie ma konieczności pisania oświadczenia, informującego, że z orientacji homoseksualnej podczas terapii nie można się wyleczyć.
Kiedy na debacie w „Gazecie Wyborczej”, poświęconej wykorzystywaniu seksualnemu w dzieciństwie powiedziałam, że – zaznaczając, iż usłyszałam te dane w telewizji – w polskiej rodzinie co trzecie dziecko jest wykorzystywane seksualnie, wspomniany prof. Mellibruda upomniał mnie, że trzeba być odpowiedzialnym za słowo. Po spotkaniu spytałam go wprost, dlaczego nie kieruje tej prośby do tych psychoterapeutów, którzy wzbudzają wśród swoich klientów poczucie winy, głoszą nieprawdziwe i krzywdzące stereotypy o homoseksualności oraz zapewniają, że można się z niej „wyleczyć”?
Do wielu programów radiowych i telewizyjnych są zapraszani eksperci, którzy debatują nad homoseksualnością jako „nieprawidłowo ukształtowaną orientacją psychoseksualną”. Również z tych powodów rodzice, dowiadując się o homoseksualności swoich dzieci, czasami odrzucają je, czasami wyrzucają z domu, a niekiedy proszą, by jednak znalazły sobie jakiegoś osobnika płci przeciwnej.
Mogłabym się rozpisać na temat nietolerancyjnej codzienności dla lesbijek i gejów w naszym kraju. Przyglądam się temu i nie wierzę. Nie tylko nie wierzę, ale się na to nie godzę. Dlatego zakładam swój strój i będę go konsekwentnie nosić, aż osoby homoseksualne pozyskają należne im prawa, a społeczeństwo otrzyma należną mu świadomość i wiedzę. Oczekuję też, by kobiety doczekały się równouprawnienia, które mają zagwarantowane i zapisane w Art. 33. Konstytucji RP.
Kiedy spojrzy się na sytuację osób nieheteroseksualnych w Polsce nie może dziwić fakt, że niektórzy nie akceptują swojej orientacji, wielu ją ukrywa w domu, a jeszcze większa ilość nie ujawnia w pracy. Lesbijki i geje zwyczajnie boją się chodzić po ulicach, trzymając się za rękę czy przytulając się, a także obawiają się spotykać z kolegami z pracy w lokalach lesbijsko-gejowskich. Polscy nieheteroseksualni, zaszczuci przez homofobiczną atmosferę w polskim społeczeństwie, zwyczajnie nie tylko nie czują potrzeby otwartego życia, ale i piętnują tych, którzy namawiają ich do porzucenia kłamstwa i do coming outu.
Nieliczni działacze LGBTQ próbują zwracać uwagę na konieczność budowania Polski otwartej na obecność różnych mniejszości, w tym seksualnych. Tych kilka głosów jest wspieranych przez feministki, nieliczne autorytety naukowe (zliczymy ich do dziesięciu, nieprawdaż?), pewną grupę psychoterapeutów, promilowo ujawnionych celebrytów i garstkę przedstawicieli sceny politycznej. Chociaż ci ostatni, prawdopodobnie z okazji okresu przedwyborczego, ochoczo rozmawiają z Grupą Inicjatywną ds. Związków Partnerskich. Acha, i dodam dziennikarzy. Jednak poziom przygotowania niektórych z nich, plus sztywny scenariusz, który z założenia narzucają wydawcy i producenci, często uniemożliwia podjęcie tematu i poruszenie naprawdę istotnych kwestii z tego zakresu.
A co mamy w mediach? Pojedyncze lesbijki lub gejów na okładkach, kilka materiałów w stylu: „Od kiedy Pani jest lesbijką?”, „Czy lesbijka może być pedagogiem?” (nie może, bo jest przez księdza (!) – dam na to przykład – zwolniona z pracy) itp. Nie dostrzegłam oburzenia jakiegokolwiek dziennikarza z powodu wymienionych przeze mnie na wstępie zagadnień, a boleśnie odczuwanych przez jednostki homoseksualne. Zapytany kiedyś przeze mnie Zbigniew Ziobro o to, kiedy osoby homoseksualne będą miały te same prawa, obłudnie stwierdził, że jako lesbijka mam te same prawa, co inni obywatele. Powiedziałam mu, że nie mogę wziąć ślubu z kobietą, z którą dzielę codzienność od wielu lat, więc gdzie są te same prawa?
Kiedy zatem pojawiam się w programie śniadaniowym, mającym opowiadać jak geje i lesbijki spędzają Walentynki, to ogarnia mnie oburzenie. Bo to, czy wręczam swojej nieślubnej żonie fioletowe serduszko, różowego słonika na sznureczku czy spędzamy cały dzień w łóżku, a może rzucamy się śnieżkami lub lepimy bałwana jest dla mnie tematem, który nie powinien zaistnieć w mediach, dopóki nie zostaną omówione bardziej zasadnicze kwestie, jak np. wprowadzenie Ustawy o Związkach Partnerskich.
Decydentką w programie nie byłam i nie mogłam zasugerować, by dziennikarze wykorzystali okazję i uświadomili wielu nieświadomych, że w naszym kraju lesbijki i geje nie mogą zawierać związków partnerskich (niektórzy nasi znajomi są przekonani, że możemy w Polsce to robić, a inni sądzą, że jeśli nie możemy w Polsce, to możemy sobie wyjechać za granicę i wrócić do naszej Ojczyzny jako dwie żony w pełni praw). Skoro nie mogłam wpłynąć na temat spotkania, pozwoliłam sobie na wypowiedzenie haseł, ważniejszych od żonglowania pustosłowiem na temat cukierkowego święta. Bo chcę uświadomić ludziom, że poza tym, iż jestem lesbijką, jestem również kobietą, jestem człowiekiem i jest wiele spraw w życiu, które w bardziej lub mniej bezpośredni sposób mnie dotyczą lub dotyczyć będą w przyszłości. Bo potykam się o nieodśnieżony śnieg podobnie jak pchająca wózek matka czy staruszka o lasce, co zimą wychodzi z domu tylko wtedy, gdy naprawdę musi, bo łatwo o kontuzję w miastach, które postanowiły łatać dziurę budżetową oszczędnościami na wywożeniu śniegu.
Uważam też, że ślamazarność w wyjaśnieniu okoliczności śmierci uczciwego oficera policji daje zły przykład zarówno przestępcom jak i policjantom, na ścieżce ich kariery zawodowej, bo to zwyczajna demotywacja kolejnych uczciwych stróżów prawa.
Nie podoba mi się też, że ZUS uczestniczy w reformie systemu emerytalnego, przelewa ogromne kwoty do funduszy emerytalnych, rencistom i emerytom wypłacając głodowe stawki i nie zastanawia się, jak oni mają z nich opłacić rachunki, koszty leków i kupić podstawowe produkty w sklepach, nie wspominając o takiej ekstrawagancji jak bilet do kina czy teatru.
Powtórzę z pełną odpowiedzialnością, że najsmutniejszy dla mnie jest widok emerytów, za którymi są dwudziesto- i trzydziestoletnie okresy pracy, którzy grzebią w śmietnikach, by znaleźć puszki, spieniężyć je i wzbogacić nieludzko pusty portfel.
Może się to komuś podobać lub nie, ale te tematy są dla mnie istotniejsze od „blablania” o kolorycie kiczowatych Walentynek, których nie obchodzę, a przygotowujący program dziennikarze nie zapytali mnie nawet o to.
Nie ukrywam, że hełm jest dla mnie uciążliwy. Jest ciężki, bo jest prawdziwy. Zamiast znoszonego sweterka wolałabym też przebierać się w suknie, w których niektórzy już mnie widzieli, paradować w szpilkach i oczarowywać zmysłowym makijażem. Postanowiłam sobie jednak, że hełm będę nosić dopóty, dopóki prawa kobiet nie zaczną być respektowane. To pewien symbol, który pozostanie przy mnie, bez względu na to, czy będę działaczką LGBT, prezydentką, premierką, ambasadorką, posłanką czy senatorką.
Smuci mnie, że hełm ów i symboliczny strój musi przypominać, że choć nasz kraj i ratyfikował konkordat, i przyjął znaczną część przepisów unijnych, to daleko mu jeszcze do w pełni cywilizowanego społeczeństwa, w którym jednostki słabsze, pozbawione swoich praw, mogą spać spokojnie.
Decydenci, czy Wam nie jest wstyd, że nie chce się Wam podjąć działań w tym kierunku? Czy chcecie, by Anka Zet przypominała Wam o niewypełnionych zadaniach?
piątek, 19 marca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz