środa, 21 lipca 2010

Marcin Pietras - 7 dni dumy

Parada 2010. Największa jak dotąd, najbardziej kolorowa, widoczna, choć - jak wskazują krytycy - jednak rozczarowująco mała i bez konkretnego przekazu: politycznego wymiaru demonstracji bronić musiały prywatne osoby z hasłami na indywidualnie przygotowanych banerach, bo na platformach przeważają jednak logotypy i elementy zabawowe.

Paradzie zabrakło ram organizacyjnych. Podobno było przecinanie wstęgi przed wymarszem; Piotr Pacewicz opisuje w swym artykule przemówienia na zakończenie. Czemu w takim razie tylu komentatorów wypomina, że parada nie miała ani otwarcia, ni zamknięcia? Czy były aż tak ciche?

Podobnie z organizacją: spóźnienia, postoje, objazdy. Połowa platform z przodu, faktycznie niezła zabawa, potem tylko ludzie, i na końcu - pokazują to niektóre zdjęcia - kilka pozostałych platform, snujących się smutnym sznurkiem, już bez otoczenia tancerzy czy choćby maszerujących. Zważywszy, że wystawienie każdego wozu kosztowało duże pieniądze, także na konto organizatora, nie dziwi rozżalenie tych, którzy w organizacyjnym zamęcie wylądowali w ogonie.

Sam marsz przebiegł według schematu, ukonstytuowanego przez ostatnie kilka lat: bojówki przeciwników skupione na starcie, NOP-owcy i klerykałowie na skrzyżowaniu ze Świętokrzyską, gapie na Marszałkowskiej, wreszcie - życzliwe przyjęcie w bocznych ulicach, pozdrowienia z okien i balkonów, zwłaszcza na Pięknej, której mieszkańcy widywali nas dotąd chyba najczęściej.

Podobnie ewoluował ton relacji z imprezy w mediach, które początkowo skupiały się na poprzedzającym ją Marszu Grunwaldzkim i pierwszych incydentach, potem relacjonowały paradę coraz życzliwiej, by na końcu dojść do konkluzji, że geje, lesbijki i ich przyjaciele bawili się na ulicach Warszawy, jak na ich święto przystało.

Przyczółki ekspansji

A sami zainteresowani nie czekali bynajmniej ze świętowaniem do soboty. W organizacjach, zespołach artystycznych, klubach, inicjatywach z zapałem konstruowali własny festiwal. Jaskółkami były imprezy, inaugurowane na początku lipca jeszcze pod oficjalnym szyldem EP: wystawa Ars Homo Erotica w Muzeum Narodowym i EuroFilm Festiwal w Kinotece. Tak oto szacowne, mieszczańskie instytucje stały się przyczółkami do ekspansji.

Bo ekspansywnie w miasto wyszła tym razem nie tylko parada. Mapa Warszawy zaroiła się nagle od punktów, w których działy się rzeczy dla gejów i lesbijek co najmniej ciekawe. Zwłaszcza na ostatni tydzień tkanka miejska Warszawy została zawłaszczona przez społeczność LGBT, nigdy dotąd nie ujawniającą się w sposób tak widoczny. Punktem odniesienia stał się klub Krytyki Politycznej, Nowy Wspaniały Świat, w którego otwartych progach pod auspicjami KPH zagościło centrum informacyjno-towarzyskie PrideHouse.

Do przyczółków EP: PrideHouse'u, Muzeum, Kinoteki - dołączyły niebawem kolejne przybytki w centrum, w tym instytucje mieszczące się w Pałacu Kultury: Teatr Dramatyczny, gdzie zagościły wydarzenia inicjatywy artystycznej Pomada (to tu odbyło się starcie tytanów, Rafalali i Rysi Czubak), a potem Sala Kongresowa, w której śpiewały gejowskie chóry i wręczano Hiacynty. Konferencja GLBT-Business Leader Forum odbyła się w Hiltonie, Zieloni urządzili swoją w Sejmie, OPZZ - w swojej siedzibie na Kopernika. W położonym także bliżej Wisły klubie 1500m2 zagościł ze swoim prajdowym spektaklem Teatr Nowy oraz część wydarzeń Pomady, w tym impreza poparadowa.

Swą działalność znacznie ożywiły inne miejsca gay-friedly, w tym także nowe: 5-10-15, Almond, AmsterDam, Glam. Ilość imprez, imprezek, pokazów i projekcji w tradycyjnie życzliwych klubach i klubokawiarniach po obu stronach Wisły mogła przyprawić - i niejednego bywalca przyprawiła - o prawdziwy zawrót głowy.

Stołek i PrideHouse

Wszystko to, choć siłą rzeczy w dość ograniczonym zakresie, relacjonowane było w Gazecie Wyborczej. Stołeczne wydanie gazety - pieszczotliwie nazywane stołkiem - przez cały tydzień codziennie całostronicowe materiały poświęcało właśnie EP, podając także kalendarium najważniejszych wydarzeń. W tym zakresie ograniczano się właściwie głównie do PrideHouse'u i Pomady, którą gazeta wyraźnie sobie upodobała.

Jeśli dodać do tego mniej liczne, ale życzliwe omówienia w wydaniu ogólnopolskim, to prawdziwe mistrzostwo w porównaniu z pozostałymi tytułami, które nie zaanonsowały niemal żadnych wydarzeń kulturalnych EP nawet w swoich weekendowych dodatkach kulturalno-rozrywkowych. O postawie innych mediów, żądnych sensacji lub w najlepszym wypadku - ignorujących EP, w tym - niestety - także o warszawskiej odnodze plastikowej stacji, TVN Warszawa, lepiej zamilczeć, bardziej już nawet z litości, niż obawy o stan nerwów czytających te słowa.

Nie do końca można też było liczyć na próbę ogarnięcia całokształtu ze strony zawiadowcy całego eventu, Fundacji Równości. Informator Magazine towarzyszący imprezie, nie tylko raził przypadkowością składu i szaty graficznej, ale przede wszystkim - nieaktualnym czy wręcz mylnym kalendarium. Pod presją kosztów, organizatorzy skupili się na promowaniu głównych, prestiżowych wydarzeń komercyjnych, inne, czasem także własne, pozostawiając same sobie.

I tak na przykład w nawiązaniu do działań Muzeum, pokazy homotematycznych filmów w Iluzjonie zorganizowała Filmoteka Narodowa, która także wypożyczyła filmy Dereka Jarmana na projekcje w ramach wystawy Ars Homo Erotica i EuroFilm Festiwalu. Wydarzenia kinowe idealnie się uzupełniały (festiwal pokazywał głównie obrazy z lat dwutysięcznych, Iluzjon - archiwalne), konia z rzędem jednak temu, kto skojarzyłby marketingowo te dwa wydarzenia. W ten sposób niejedna inicjatywa utonęła w natłoku atrakcji, ale też zabrakło sensownej próby ogarnięcia i jednolitego podania do wiadomości naprawdę wszystkich.

Na szczęście istnieją portale społecznościowe, na których nie brakło bieżących informacji. W realu natomiast na autentyczne centrum informacyjne EP udało się wykreować PrideHouse. Jego sprawna organizacja i rzetelność zadała kłam, jakoby niemożliwością było stworzenie sprawnego i kompetentnego zespołu wolontariuszy LGBT. Do godziny 20.00 KPH dysponowała w NWŚ stoiskiem w hallu i na zewnątrz oraz salami na panele, spotkania i projekcje. Po 20.00 klub prezentował własne prajdowe atrakcje kulturalne, masowo nawiedzane, tak z racji na swą atrakcyjność, jak i często – darmowość.

Przez cały dzień wokół budynku unosiła się sprzyjająca aura, w której okazywało się, że pary jednopłciowe mogą chodzić za rękę, a wolontariusze bez przeszkód nagabywać przechodniów, rozdawać informatory i ulotki. Nad wejściem do kamienicy uroczyście powiewała wielka, tęczowa flaga (zrywana co najmniej dwukrotnie przez 'nieznanych sprawców'). W ogródku zaś kwitło życie towarzysko-kurtuazyjne, tu rozmówki przy napojach chłodzących prowadzili w zgodzie przedstawiciele wszelkich frakcji ruchu gejowsko-lesbijskiego.

Pod presją pieniądza

O ile całe dnie można było spędzać na wydarzeniach festiwalowych, które w większości ściągały ofertą artystyczną, intelektualną i darmowym dostępem sporą publiczność, to po zapadnięciu zmierzchu EuroPride przybierało - przynajmniej oficjalnie - bardziej komercyjne oblicze. Tak kosztowne przedsięwzięcie musi się też przecież zbilansować, niestety potwierdziła się teza, że w geje i lesbijki w Polsce niechętnie wydadzą większe pieniądze na typowo 'branżowe' wydarzenia.

Nie do końca sprawdziła się formuła EuroFilm Festiwalu. Tylko 4 tytuły pojawiły się w programie jako nowości. Resztę warszawska publiczność miała okazję oglądać od stycznia w ramach Czwartków LGBT, i te projekcje cieszyły się sporą frekwencją. Przeliczył się jednak, kto liczył na sprzedanie tych samych tytułów jeszcze raz, zapewne w nadziei, że EP zwabi do stolicy dużo więcej gości - na powtórkowych seansach zjawiało się średnio około 20 widzów. Niemniej spotkania w Kinotece weszły na stałe do branżowego kalendarza i należy mieć nadzieję, że zgodnie z zapowiedzią od września zostaną wznowione.

Nie zarobiła Fundacja na współpracy z biurami turystycznymi. Zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem spore pule pokoi w stołecznych hotelach zostały zwolnione już na kilka tygodni przed imprezą. Spektakularnymi niewypałami okazały się biletowane imprezy: wieczór z chórami gejowskimi (sprzedała się 1/10 trzytysięcznej sali) czy występ Boya George'a w praskim M25 (kilkadziesiąt osób). Nie dość, że nie przyjechał śpiewać, tylko dj'ować, to jeszcze przed weekendem, w czwartek, i w dodatku spóźniony. Wobec powyższego trudno przyjmować, żeby masowym powodzeniem cieszyły się 'złote karty' lojalnościowe EP, warte kilkaset złotych.

Nietrafiony był też pomysł, by oficjalny koncert poparadowy mało znanych wykonawców rozpoczynał się niemal od razu po wyczerpującym marszu, o godzinie 18.00. Co złośliwsi twierdzili, że to właśnie z tego względu tak znacznie okrojono trasę i tak już spóźnionego marszu. Tymczasem lata ubiegłe pokazują, że jego uczestnicy mają problemy z dotarciem na występ prawdziwych gwiazd na godzinę 20.00. Nie mówiąc już o tym, że w perspektywie płacenia za wejście, często wolą za te same pieniądze wybrać się jednak do klubu.

Dwa wymiary nocy

A w tym roku rzeczywistość klubowa wyraźnie się podzieliła. Na tę codzienną, tutejszą, z dobrze znanymi Toro, Lodi Dodi, Fantomem i Utopią, do których ostatnio śmiało dołączył położony w centrum miasta klub Glam z darmowym wejściem, dla której przeciwwagą stała się oferta skrojona wyraźnie pod zamożniejszych, zagranicznych gości. Niektórzy przecierali oczy ze zdumienia, ile klubów w Warszawie przylepiło sobie na tę okoliczność łatkę 'branżowych'.

Fundacja sprzymierzyła się z przedsięwzięciem jednej z agencji marketingowych, jakie funkcjonowało od kilku jakiegoś czasu pod szyldem Candy Andy. Comiesięczne imprezy rodem z kolorowych czasopism anonsowane były poprzez grupę na Facebooku i odbywały się rotacyjnie w nowocześnie urządzonych klubach, najczęściej w The Nine nieopodal Zachęty. Pełniły funkcję wystawnego biforu, już około pierwszej-drugiej w nocy wystylizowana publiczność odpływała w inne miejsca, przedtem jednak dając się starannie obfotografować do albumów internetowych.

Podczas EuroPride odbyły się dwie kolejne edycje CA: w LaPlaya i Loft44, z udziałem gości zaproszonych aż z USA. Piątkową swoim udziałem uświetniła ikona Davida Lachapelle, silikonowa Amanda Lepore, natomiast w sobotę - dragowa ikona Internetu, Sherry Vine. Tu też pojawili się celebryci, z oskarowym scenarzystą Milka, Dustinem Lancem Blackiem na czele. Tym razem jednak za przyjemność uczestniczenia w Candy Andy Party i zrobienia sobie fotki ze znanym nazwiskiem kosztowała. W dniu imprezy nawet 100 złotych. Trudno więc dziwić się, że na licznych zdjęciach z tych eventów trudno wypatrzyć dużo więcej twarzy, niż stałych jej bywalców i 'zaproszonych gości'.

"Tradycyjne" warszawskie kluby nie przyłączyły się oficjalnie do EuroPride. Mówiło się nawet o buncie i urządzeniu przez nie anty-parady, ale powody są zapewne bardziej prozaiczne - i tak są co weekend pełne do granic swojej przepustowości. Za prawo do logo EP musiałyby sporo zapłacić, co mija się z celem, skoro w trakcie imprezy zainteresowanie nimi i tak wzrosło. Nie potrzebowały dodatkowej reklamy, mogły za to dyktować warunki, i niektóre faktycznie - podniosły ceny tak wejściówek, jak i alkoholi.

I nie przeliczyły się: w środku nocy pękały w szwach. Ale podobnie było też na Nowym Świecie, alternatywnej Pradze czy Powiślu, gdzie - zwłaszcza w sobotę - udaną paradę świętowali jej uczestnicy i animatorzy paraeuroprajdowych wydarzeń, ze wspomnianą Pomadą na czele.

Co na to Warszawa?

Im bliżej samej parady, tym częściej urzędnicy konfrontowani byli z protestami jej przeciwników, a z drugiej strony - z wyrzutem Fundacji, a później także zarzutem naczelnego Stołka, Seweryna Blumsztajna, że EuroPride to dla stolicy ogromna zmarnowana szansa promocyjna - poza dofinansowaniem QueerWarsaw (anglojęzycznego wydania HomoWarszawy), miasto nie wsparło finansowo ani organizacyjnie przygotowań do imprezy.

Niektórzy wyrzucają także pani prezydent, że wzorem swoich zachodnich kolegów-burmistrzów, nie weźmie udziału w uroczystości otwarcia. W obu przypadkach ratusz zasłonił się procedurami - pieniądze mógłby dać, gdyby Fundacja stanęła w konkursie, a pani Hanna z zasady nie uatrakcyjnia imprez masowych. Uczciwie trzeba oddać, że gdyby jednak otworzyła EP, wzbudziłaby wśród części środowiska równą niechęć, jak u innych - gdy tego nie zrobiła. Trudno się jednak nie zgodzić, że Fundacja Równości miała dość czasu, by podjąć próbę jakiegokolwiek dialogu z miastem czy stanąć do konkursu, by EP choć po części mogła stać się także jego świętem.

Niezależnie od braku takich zabiegów, Warszawa po raz kolejny dowiodła, że nie jest postrzegana jako atrakcyjna turystycznie. Nawet ułomnie skonstruowana oferta partnerów Fundacji (Mazurkas Travel) oraz zarzucana im niedostateczna promocja imprezy, nie powinna w dobie internetu stanąć na przeszkodzie chętnym gejom i lesbijkom z zagranicy. O zmarnowanym potencjale świadczy dobitnie kolejny (tym razem obcojęzyczny), kilkugodzinny spacer śladami HomoWarszawy, na którym jak poprzednio zjawiło się i w upale wytrwało około 150 osób. Ostatecznie obecność cudzoziemców szacuje się na połowę uczestników parady, co i tak należy uznać za spory sukces.

Podobnie jak konstatację, że miasto okazało się w ostatnim tygodniu tak dla nich, jak i swoich homoseksualnych mieszkańców, nader przyjazne. Poza incydentami zerwania tęczowej flagi z PrideHouse i kontrowersjami wokół śmiałego plakatu Pomady (z przypadkiem autocenzury podczas imprezy w AmsterDamie włącznie), niechęć wobec EuroPride skoncentrowała się jak zwykle wyłącznie wokół samego marszu i jego idei.

To, że okazała się agresywniejsza, niż w latach ubiegłych, dowodzi tylko, że o imprezie faktycznie dużo się mówiło, zapowiadało sporą frekwencję - geje i lesbijki skutecznie wdarli się do świadomości swoich przeciwników, i zaniepokoili ich swoją aktywnością, uśpioną marazmem lat poprzednich. Tu jednak znów miasto wykonało ruch bilansujący - ochrona policji okazała się skuteczna, a fakt, że większość funkcjonariuszy na trasie przemarszu ubrana była po cywilnemu i bardziej stosownie do pogody, sprawił tylko, że nawet w żółtych kamizelkach byli mniej zauważalni, wtopili się w paradny tłum, nie izolując go, a raczej stając jego częścią.

Koniec końców na poczet wymiernych strat zapisać należy jednego rannego uczestnika (członka jednego z chórów) oraz policjanta. To chyba nieźle, jak na homofobiczne państwo i miasto, przez które bez większych zakłóceń przeszła - wliczając gapiów - 10-tysięczna 'kontrowersyjna' demonstracja.

Krajobraz po EuroPride

W podsumowaniach samej Parady jako centralnego wydarzenia minionego tygodnia pojawia się ton rozczarowania: brakami organizacyjnymi, promocyjnymi (słynna akcja rzucania ostatnim jajkiem w pedała), a w końcu - jej liczebnością. I pewnie słusznie, bo niezależnie od organizatorów, którzy mamili liczbami rzędu 100.000 uczestników, każdy z nas ma w głowie doniesienia o milionowej frekwencji na zachodnioeuropejskich edycjach imprezy.

Już teraz pojawiają się głosy, rozliczające z niefortunnych efektów organizatora parady, Fundację Równości. Niezależnie jednak od wniosków i konsekwencji, jakie przyniosą, ubiegły tydzień zaliczyć należy do najważniejszego w tym roku, o ile nie przełomowego dla ruchu LGBT w Polsce. Mimo że skończyło się na oficjalnych 8.000, dzięki wyobrażeniom o skali EuroPride i nadziei, jakie ze sobą niosła, stała się rzecz bardzo ważna: doszło do przebudzenia, wysypu inicjatyw pozaorgowych i pozainstytucjonalnych, które złożyły się na duży i różnorodny festiwal gejowsko-lesbijski z prawdziwego zdarzenia.

Co więcej: mimo że niszowy, dla przeciętnego warszawiaka więcej niż alternatywny, to doskonale w mieście widoczny - w prasie, na plakatach, w przestrzeni miejskiej, w autobusach. Geje i lesbijki, wyszli na ulice nie tylko na chwilę, w sobotę, ale na całe kilka dni. Zaznaczyli swoją obecność w ważnych punktach miasta: w Muzeum, Pałacu Kultury, na Nowym Świecie, stacjach kolejki miejskiej. Na koniec stawili się w upale na największej - mimo wszystko - dotąd demonstracji swojej wielobarwnej dumy.

I obyśmy to właśnie z tego tygodnia zapamiętali: kilka dni przepełnionych naszymi wydarzeniami i pozytywną energią, kiedy mimo skwaru w mieście chodziło się i oddychało jakoś swobodniej. Okazuje się, że u nas też można więcej. Nagabywani po imprezie cudzoziemcy mówili, że o rozczarowaniu nie ma mowy. Właśnie tu i teraz poczuli, że "being gay" w Polsce wciąż jeszcze coś znaczy.

I dokładnie tego uczucia nie wolno nam zmarnować.


PS. Powyższy artykuł to najpełniejsze i najtrafniejsze podsumowanie warszawskiego Europride jakie do tej pory przeczytałem. Po nim nie mam już nic do dodania. (Hyakinthos)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz