poniedziałek, 29 czerwca 2009
Brytyjskie statystyki
Badania opinii publicznej w Wielkiej Brytanii przeprowadzone w 40 rocznice Stonewall pokazały, że obecnie większość Brytyjczyków popiera prawo gejów i lesbijek do małżeństwa.
70% respondentów odpowiedziało, że popiera „całkowite równouprawnienie” homoseksualistów, 61% popiera prawo do zawierania małżeństw przez gejów respondentów lesbijki (obecnie w Wielkiej Brytanii funkcjonuje odrębna instytucja pod nazwą związków partnerskich, dających jednak te same prawa i obowiązki co małżeństwo, łącznie respondentów prawem do adopcji) i aż 90% popiera zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Wyniki te nie są może nie są najgorsze, ale spodziewałem się chyba trochę wyższych w przypadku akceptacji praw malżeńskich i „całkowitego równouprawnienia”. Statystyki brytyjskie jeszcze pozostają w tyle w porównaniu do statystyk skandynawskich, zgodnie z którymi akceptację homoseksualistów i poparcie pełni praw deklaruje 90% społeczeństwa. Badania brytyjskie pokazują także, że 41% respondentów w pełni zaakceptowałoby homoseksualizm dziecka, 9% nie zaakceptowałoby go, a 45% byłoby zmartwionych ale jakoś strawiloby to. Sam nie wiem, czy cieszyć się, że tylko 9% osób nie zaakceptowałoby syna geja, czy martwić, że aż 45% nie byłoby do końca zadowolonych z tego. Wielkim optymizmem mi tu nie powiało, ale może to ja jestem zbyt niecierpliwy. Bądźmy szczerzy – od początku walki o równouprawnienie minęło tylko kilkadziesiąt lat. Jak na tak krótki czas to chyba zmieniło się wiele. Nie wiem jak wygląda prowincja brytyjska, ale Londyn widziałem i jest to wymarzone miejsce dla gejów. Poza tym – nie wszyscy muszą mnie kochać, jak i ja nie muszę. Dla mnie najważniejsze jest to, by wszyscy byli traktowani sprawiedliwie i nie byli dyskryminowani przez prawo.
70% respondentów odpowiedziało, że popiera „całkowite równouprawnienie” homoseksualistów, 61% popiera prawo do zawierania małżeństw przez gejów respondentów lesbijki (obecnie w Wielkiej Brytanii funkcjonuje odrębna instytucja pod nazwą związków partnerskich, dających jednak te same prawa i obowiązki co małżeństwo, łącznie respondentów prawem do adopcji) i aż 90% popiera zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Wyniki te nie są może nie są najgorsze, ale spodziewałem się chyba trochę wyższych w przypadku akceptacji praw malżeńskich i „całkowitego równouprawnienia”. Statystyki brytyjskie jeszcze pozostają w tyle w porównaniu do statystyk skandynawskich, zgodnie z którymi akceptację homoseksualistów i poparcie pełni praw deklaruje 90% społeczeństwa. Badania brytyjskie pokazują także, że 41% respondentów w pełni zaakceptowałoby homoseksualizm dziecka, 9% nie zaakceptowałoby go, a 45% byłoby zmartwionych ale jakoś strawiloby to. Sam nie wiem, czy cieszyć się, że tylko 9% osób nie zaakceptowałoby syna geja, czy martwić, że aż 45% nie byłoby do końca zadowolonych z tego. Wielkim optymizmem mi tu nie powiało, ale może to ja jestem zbyt niecierpliwy. Bądźmy szczerzy – od początku walki o równouprawnienie minęło tylko kilkadziesiąt lat. Jak na tak krótki czas to chyba zmieniło się wiele. Nie wiem jak wygląda prowincja brytyjska, ale Londyn widziałem i jest to wymarzone miejsce dla gejów. Poza tym – nie wszyscy muszą mnie kochać, jak i ja nie muszę. Dla mnie najważniejsze jest to, by wszyscy byli traktowani sprawiedliwie i nie byli dyskryminowani przez prawo.
niedziela, 28 czerwca 2009
sobota, 27 czerwca 2009
27.06.2009 - Berlin, Paryż, Oslo, Helsinki, Dublin, Sofia, Lublana...
Przed 40 laty klienci baru na Christopher Street w Nowym Jorku, głównie homoseksualiści, po raz pierwszy zbuntowali się przeciwko policyjnej obławie. Przez cztery dni trwały rozruchy, które zapoczątkowały ruch na rzecz równych praw dla homoseksualistów. Dziś w rocznicę tych wydarzeń przez wiele europejskich stolic przeszło w paradach kilka milionów osób. W paryskiej paradzie prowadzonej przez mera miasta i Lizę Minnelli i zakończonej na Placu Bastylii uczestniczyło 700 tys. osób. W Berlinie na trasie parady, którą otworzył burmistrz Klaus Wowereit, zgrodzadziło się około pół miliona osób. W Berlinie już od tygodnia trwają różnego rodzaju eventy klubowe, uliczne, artystyczne. Na Nollendorfplatz i Motzstraße przez cały tydzień tętni życiem gejowskie miasteczko i działa scena, na której prezentowali się znani i mniej znani didżeje m.in. Westbam. Warto dodać, że zarówno mer Paryża jak i burmistrz Berlina, są gejami i aktywnie działają na rzecz równouprawnienia gejów i lesbijek. Parada przeszła także ulicami Sofii, stolicy Bułgarii. W tym roku obywała się pod hasłem "Tęczowa Przyjaźń" ("Rainbow Friendship") i wzięło w niej 500 osób. Strzeżona przez policję demonstracja gejów i lesbijek przeszła do tzw. Czerwonego Domu - domu znanego bułgarskiego rzeźbiarza z początku XX wieku Andreja Nikołowa. Organizację sofijskiej parady poparło 10 ambasad, w tym Szwecji, Wielkiej Brytanii i Rumunii. Poza tym, paradowano dzisiaj w Oslo, Helsinkach, Dublinie, Barcelonie, Lublanie...
Berlin
Paryż
Dublin
Helsinki
Oslo
Barcelona
Sofia
Berlin
Paryż
Dublin
Helsinki
Oslo
Barcelona
Sofia
Etykiety:
Homopromocja
piątek, 26 czerwca 2009
Prezydent Litwy zawetował homofobiczną ustawę
Prezydent Litwy Adamkus zawetował uchwaloną niedawno homofobiczną ustawę zakazującą "promocji" homoseksualizmu. Wiele organizacji broniących praw człowieka oraz instytucji Unii Europejskich wskazywało, że ustawa jest niezgodna z przepisami europejskimi i stanowi pogwałcenie międzynarodowych umów, w których Litwa zobowiązała się do przestrzegania praw człowieka i praw obywatelskich. Teraz pozostaje mieć nadzieję, że parlamentarzystom litewskim powróci rozum do głów i nie będą się starali obalić prezydenckiego weta.
Za górami, za lasami, za morzami...w Irlandii
Jednego działacza LGBT aresztowano w czwartek w Dublinie po proteście przed siedzibą irlandzkiego rządu.
Will St Ledger, znany irlandzki artysta i grafik, wspiął się na jeden z filarów stojących przy wejściu do budynku. Inni uczestnicy protestu przykuli się łańcuchami do bramy wjazdowej.. Po kilku godzinach spędzonych na podeście Ledger został aresztowany.
Mężczyzna w ten dość nietypowy sposób zaprotestował przeciwko ustawie o partnerstwie cywilnym, jaka dzisiaj miała zostać przedstawiona parlamentarzystom. Proponowane przepisy przyznają parom gejów i lesbijek prawne uznanie ich związków w takich dziedzinach jak emerytury, ubezpieczenia społeczne, prawa własności, podatki, prawo spadkowe i wypłaty alimentów. Aktywista, a wraz z nim kilkadziesiąt innych osób, sprzeciwia się jednak nowemu prawu, bo nie daje ono parom homoseksualnym wszystkich praw, przysługujących małżeństwom.
-Jeśli nowe prawo wejdzie w życie, osoby homoseksualne i ich rodziny staną się obywatelami drugiej kategorii - tłumaczyli uczestnicy protestu.
Rząd Irlandii, który jest pomysłodawcą ustawy, wykluczył jednak możliwość przyznania parom lesbijskim i gejowskim praw małżeństwa. W oficjalnym oświadczeniu stwierdzono, że przepisy wymagałyby wprowadzenia zmian do konstytucji kraju, a także rozpisania ogólnonarodowego referendum w tej sprawie.
Dla mnie związki partnerskie brzmią już jak bajka. Chciałbym mieć takie problemy jak irlandzki gej :)
Will St Ledger, znany irlandzki artysta i grafik, wspiął się na jeden z filarów stojących przy wejściu do budynku. Inni uczestnicy protestu przykuli się łańcuchami do bramy wjazdowej.. Po kilku godzinach spędzonych na podeście Ledger został aresztowany.
Mężczyzna w ten dość nietypowy sposób zaprotestował przeciwko ustawie o partnerstwie cywilnym, jaka dzisiaj miała zostać przedstawiona parlamentarzystom. Proponowane przepisy przyznają parom gejów i lesbijek prawne uznanie ich związków w takich dziedzinach jak emerytury, ubezpieczenia społeczne, prawa własności, podatki, prawo spadkowe i wypłaty alimentów. Aktywista, a wraz z nim kilkadziesiąt innych osób, sprzeciwia się jednak nowemu prawu, bo nie daje ono parom homoseksualnym wszystkich praw, przysługujących małżeństwom.
-Jeśli nowe prawo wejdzie w życie, osoby homoseksualne i ich rodziny staną się obywatelami drugiej kategorii - tłumaczyli uczestnicy protestu.
Rząd Irlandii, który jest pomysłodawcą ustawy, wykluczył jednak możliwość przyznania parom lesbijskim i gejowskim praw małżeństwa. W oficjalnym oświadczeniu stwierdzono, że przepisy wymagałyby wprowadzenia zmian do konstytucji kraju, a także rozpisania ogólnonarodowego referendum w tej sprawie.
Dla mnie związki partnerskie brzmią już jak bajka. Chciałbym mieć takie problemy jak irlandzki gej :)
Etykiety:
Polityka
Ja też walę pięścią w stół i mówię Ziemkiewiczowi głosno i stanowczo WON!
Skoro Ziemkiwicz w swoim czymś (bo felieton to to na pewno nie jest) o nazwie "Won" używa tak wyszukanych słów pod adresem gejów, więc i m.in. moim adresem, to ja też mogę. Zatem - Ziemkiewicz, ty popaprańcu, oszołomie religijny, homofobie, chamie, moralisto kapuściany, nikt nie jest zainteresowany co się tobie podoba a co nie podoba. Mnie się podobają różowe majtki, kółka jak u krowy i to nie tylko w nosie. I to, że tobie się to nie podoba nie znaczy, że ja z tego zrezygnuję i nie będę tego propagował. Ja nie zmuszam ciebie do zobaczenia w twojej moralizatorskiej religii wszelkiego zła choć je widzę. Widzę też smiesznosć tej religii. Kłaniaj się dalej przed kawalkiem ciasta i padaj na kolana przed facetem ubranym jak pajac w purpurach. Przeszkadza ci przegięta ciota a nie przeszkadza ci facet w sukience i krążkiem na głowie czytający z księgi basni przerażającej niczym bajki braci Grimm? Ty uważasz, że jestes normalny?
Upierasz się, że małżeństwo to cos więcej niż konkubinat? Też tak uważam. Tak stanowi bowiem prawo. Dlatego chcę zawrzeć małżeństwo z drugim mężczyzną. Heterycy, choćby nawet tak ograniczeni jak ty, żyjący w konkubinacie mogą zawrzeć małżeństwo. Geje nie mają takiego prawa przez takich kretynów-homofobów jak ty. A po drugie, czemu konkubinat ma nie mieć praw równych małżeństwu?
Piszesz, że brzydzisz się ciotą? Ja się brzydzę tobą, twoją religią, twoim wyglądem i rozumem, a raczej jego brakiem. Mimo to nie ograniczam twoich praw i nie staram się o to. Bzykaj się ze swoją żoną, ćwicz przysiady w kosciele... A ty nie ograniczaj prawa innych osób do szczęscia. Atakując i napadając inne osoby nie przyjmuj pozy atakowanego, bo jest to smieszne. Nie udawaj, że się bronisz. Nikt nie chce zabrać ci twojego boga, kosciola i żony. Piszesz, że facet w różowych majtkach jest dla ciebie zagrożeniem. I ty mówisz, że nie masz fobii? Spójrz prawdzie w oczy, tak się własnie zachowują ludzie cierpiący na to zaburzenie. Może w końcu podejmiesz terapię. Pragnę cię uswiadomić, że homofobię się leczy.
Nie rozumiesz czym jest tolerancja. Tolerancja polega na tym, że różni ludzie mogą poruszać się po tej samej przestarzeni publicznej, a nie - jak błędnie myslisz - jedni ustępują drugim drogi. Poza tym, tolerancja mogła wydawać się czyms swiatłym w sredniowieczu, ale nie dzisiaj. Jak powiedział Klaus Wowereit, burmistrz Berlina, nie o tolerancję chodzi a o akceptację. Czy chciałbys, bym tolerował twój heteroseksualizm? To upokarzające. Każda orientacja seksualna, zarówno homo- jak i heteroseksualna, zasługuje na akceptację, a miłosć wymaga szacunku.
Piszesz, że było mało osób na paradzie? Ja nie udaję jak ty, że nie znam powodu tego stanu rzeczy. Było mało, bo wielu gejów i lesbijek boi się takich homofobicznych reakcji jak twoja. Pokażą twarz, a następnego dnia stracą pracę, stracą rodziny... I nie mają też odwagi plunąć ci w twarz, tak jak ty plujesz im. A być może mają w sobie więcej szacunku dla drugiego człowieka niż ty.
Upierasz się, że małżeństwo to cos więcej niż konkubinat? Też tak uważam. Tak stanowi bowiem prawo. Dlatego chcę zawrzeć małżeństwo z drugim mężczyzną. Heterycy, choćby nawet tak ograniczeni jak ty, żyjący w konkubinacie mogą zawrzeć małżeństwo. Geje nie mają takiego prawa przez takich kretynów-homofobów jak ty. A po drugie, czemu konkubinat ma nie mieć praw równych małżeństwu?
Piszesz, że brzydzisz się ciotą? Ja się brzydzę tobą, twoją religią, twoim wyglądem i rozumem, a raczej jego brakiem. Mimo to nie ograniczam twoich praw i nie staram się o to. Bzykaj się ze swoją żoną, ćwicz przysiady w kosciele... A ty nie ograniczaj prawa innych osób do szczęscia. Atakując i napadając inne osoby nie przyjmuj pozy atakowanego, bo jest to smieszne. Nie udawaj, że się bronisz. Nikt nie chce zabrać ci twojego boga, kosciola i żony. Piszesz, że facet w różowych majtkach jest dla ciebie zagrożeniem. I ty mówisz, że nie masz fobii? Spójrz prawdzie w oczy, tak się własnie zachowują ludzie cierpiący na to zaburzenie. Może w końcu podejmiesz terapię. Pragnę cię uswiadomić, że homofobię się leczy.
Nie rozumiesz czym jest tolerancja. Tolerancja polega na tym, że różni ludzie mogą poruszać się po tej samej przestarzeni publicznej, a nie - jak błędnie myslisz - jedni ustępują drugim drogi. Poza tym, tolerancja mogła wydawać się czyms swiatłym w sredniowieczu, ale nie dzisiaj. Jak powiedział Klaus Wowereit, burmistrz Berlina, nie o tolerancję chodzi a o akceptację. Czy chciałbys, bym tolerował twój heteroseksualizm? To upokarzające. Każda orientacja seksualna, zarówno homo- jak i heteroseksualna, zasługuje na akceptację, a miłosć wymaga szacunku.
Piszesz, że było mało osób na paradzie? Ja nie udaję jak ty, że nie znam powodu tego stanu rzeczy. Było mało, bo wielu gejów i lesbijek boi się takich homofobicznych reakcji jak twoja. Pokażą twarz, a następnego dnia stracą pracę, stracą rodziny... I nie mają też odwagi plunąć ci w twarz, tak jak ty plujesz im. A być może mają w sobie więcej szacunku dla drugiego człowieka niż ty.
Etykiety:
Homofobia
Christian und Oliver
No i musiał przyjsc ten moment. Zacząłem oglądać seriale. Ale chyba ten akurat warto :)
Etykiety:
Homocinema,
Homopromocja
Fobie Terlikowskiego
Tak jak Bart miałem nieprzyjemnosć czytać tego chama Terlikowskiego i ręce mi opadły po przeczytaniu jego wypocin (oficjalnie tekstu "Rewolucja homoseksulana") w Rzeczpospolitej. Terlikowski kolejny raz nie wykazał się ani inteligencją, ani logicznym mysleniem, ani nawet przyzwoitoscią. Ale trudno, nie wszyscy ludzie są inteligentni i uczciwi. Tych mniej rozgarniętych i z brakami edukacyjnymi też trzeba kochać. I edukować oczywiscie. Braki przyzwoitosci będzie chyba najtrudniej uzupełnić, ale próbować Pan Terlikowski nie tylko może ale nawet powinien. Szokuje mnie jednak przede wszystkim to, że gazeta publikuje te wytwory szalonego umysłu jako złote mysli intelektualisty. A prawda taka, że Terlikowski ani nie jest intelektualistą, a jego mysli nie są nawet z aluminium. Terlikowski to po prostu prosty cham, który zionie homofobiczną nienawiscią, kłamie, manipuluje faktami i wzywa do nienawisci. Opętany jest przez różnego rodzaju fobie, które uniemożliwiają mu trzeźwy osąd rzeczywistosci. A tego żadna szanująca się gazeta nie powinna promować. Ale jaka gazeta tacy jej publicysci. A poziom niestety rynsztoku.
Dowodzenie, że mój związek z ukochaną osobą to tylko seks, a skoro tylko seks to równy zoofilii uważam za bezczelny i idiotyczny. Po pierwsze - związek homoseksualny to związek 2 osób tak jak heteroseksualny, a więc z zoofilią nic wspólnego nie ma. Po drugie - mój związek to nie tylko seks, ale także miłosć i oddanie. Poza tym cechuje go wiele innych własciwosci, niczym nie różniących się od tych, którymi cechuje się związek heteroseksualny. Sprowadzanie przez Pana Terlikowskiego wszystkiego do jebania swiadczyć może o jakiejs jego fiksacji na tym punkcie, ale to już jego problem a nie mój.
Jednoczesnie chciałbym uswiadomić Panu Terlikowskiemu, że dla heteroseksualistów, tak jak i dla homoseksualistów, seks jest uprawiany dla przyjemnosci, służy okazaniu ciepła i czułosci drugiej osobie, jest wyrazem miłosci. Jeżeli Pan Terlikowski uprawia seks tylko w celach prokreacyjnych to współczuje i jemu i partnerce (lub partnerowi).
Dowodzenie, że mój związek z ukochaną osobą to tylko seks, a skoro tylko seks to równy zoofilii uważam za bezczelny i idiotyczny. Po pierwsze - związek homoseksualny to związek 2 osób tak jak heteroseksualny, a więc z zoofilią nic wspólnego nie ma. Po drugie - mój związek to nie tylko seks, ale także miłosć i oddanie. Poza tym cechuje go wiele innych własciwosci, niczym nie różniących się od tych, którymi cechuje się związek heteroseksualny. Sprowadzanie przez Pana Terlikowskiego wszystkiego do jebania swiadczyć może o jakiejs jego fiksacji na tym punkcie, ale to już jego problem a nie mój.
Jednoczesnie chciałbym uswiadomić Panu Terlikowskiemu, że dla heteroseksualistów, tak jak i dla homoseksualistów, seks jest uprawiany dla przyjemnosci, służy okazaniu ciepła i czułosci drugiej osobie, jest wyrazem miłosci. Jeżeli Pan Terlikowski uprawia seks tylko w celach prokreacyjnych to współczuje i jemu i partnerce (lub partnerowi).
Etykiety:
Homofobia
Bart - Operacja „Chusta” w Rzepie
Z Blog de Bart:
"Pamiętacie „Operację Chusta”, odcinkowe futurystyczne science fiction przedstawiające wyobrażenia Tomka Terlikowskiego, jak będzie wyglądał niebawem świat, jeśli ktoś nie powstrzyma oszalałych aborcyjnych pederastów przed sianiem laicyzacji na terenie totalitarnej Unii Europejskiej? Na pewno pamiętacie! Przywołuję tutaj tę epopeję o dzielnym księdzu spieprzającym z Warszawy do Afryki z chustą „nie ludzką ręką uczynioną” pod pachą, bo twierdzę, że nie zna Tomasza Terlikowskiego ten, kto nie zapozna się z jego odcinkową wyprawą na terytoria literatury pięknej. „Operacja Chusta” daje niezwykłą szansę zapuszczenia sępiego spojrzenia źrenic w duszę katolickiego publicysty, przyłapania go w momencie absolutnej szczerości. Oto jak mały Tomek postrzega świat, oto jego wykrzywiona, schizofreniczna rzeczywistość, której musi stawiać czoła co dzień. Z taką wiedzą łatwiej mi powstrzymać się przed wykrzykiwaniem wulgaryzmów podczas czytania „poważnych” artykułów Terlikowskiego drukowanych w prasie codziennej. Ot, choćby przy lekturze „Rewolucji homoseksualnej” opublikowanej w Rzepie. Wystarczy po prostu pamiętać, że najwyraźniej redaktor Terlikowski nie kojarzy już, kiedy pisze kolejną część swojej powieści, a kiedy kleci artykuł do prasy. I już szklanka nie trzaska o ścianę.
Terlikowski zaczyna z grubej rury: jego zdaniem działacze gejowscy nie mają na celu wywalczenia równych praw. Chcą czegoś więcej:
Bicie w takie dramatyczne dzwony nieodmiennie mnie fascynuje. Wychylam się z okna, nasłuchuję, a między świergot ptaszków i pokrzykiwania pijaczków wkrada się odległy grzmot: to pod ciosami pederastów rozpada się cywilizacja zachodnia. A dokładniej: taka cywilizacja, w jakiej chciałby żyć Terlikowski, nie mająca wiele wspólnego z rzeczywistą współczesną cywilizacją zachodnią, laicką i szanującą mniejszości. To pierwsze z wielu zderzeń świata urojonego z prawdziwym w tekście Terlikowskiego.
Nie wiadomo, w jaki sposób pan redaktor przeprowadził swoją analizę. Jej wynik dziwnym trafem zgadza się z hasłem głoszonym przez Terlikowskiego i — używając języka stosowanego w artykule — jego popleczników: pedały idą po wszystko, chcą rządzić normalnymi, tak nie może być, musimy się przed tym bronić. Walka o ochronę praw mniejszości jest w krzywym zwierciadle prozy Terlikowskiego przedstawiona jako próba przejęcia przez tę mniejszość władzy nad światem. W takiej pokracznej rzeczywistości okrzyk „Żadnych praw dla sodomitów!” nie jest wyrazem prymitywnej homofobii, tylko troski o przyszłość naszego wspólnego europejskiego domu.
Pierwszy krok rewolucji homoseksualnej to walka z językiem:
Fachowe określenie „pederasta” akurat nie jest znaczeniowo równoważne z mało sympatycznym słowem „pedał”. Dużo lepiej pasuje termin „sodomita”, ale oczywiście nie każdy musi się orientować w zawiłościach definicyjnych. Nie można takiej orientacji wymagać zwłaszcza od osoby tęsknącej najwyraźniej za dawnymi dobrymi czasami, w których opóźnionych psychicznie dzielono fachowo — w zależności od stopnia upośledzenia — na debili, imbecyli i idiotów. Proste, jednoznaczne, nierozmydlone przez polityczną poprawność, odarte z szacunku terminy. Panie, komu to przeszkadzało, panie.
Drugi krok rewolucji homoseksualnej to zamknięcie ust niepokornym. Terlikowski zaczyna od postawienia tezy, że dowody naukowe przeczą hasłom pederastów:
Być może nie jestem na bieżąco z retoryką „lobby homoseksualnego”, ale wydaje mi się, że teksty o dupczących się pingwinach nie stanowią sztandarowego argumentu na rzecz równouprawnienia gejów. Ja jednak nie przeprowadzam „analiz sposobu działania organizacji gejowskich i ich radykalizujących się postulatów”. Ale ma pan rację, jedno nie wynika z drugiego! Pingwiny-geje nie mają wpływu na mój osąd etyczny. Ważny jest za to dla mnie fakt, że pewien niewielki procent ludzi, w zasadzie taki sam dla każdej społeczności czy kultury, rodzi się homoseksualistami. Według mojej wiedzy i wbrew nachalnej religianckiej propagandzie, ludzie ci nie wybierają swojej orientacji, nie szkodzą w żaden sposób społeczeństwu, uprawiają ze sobą seks za obopólną zgodą dorosłych partnerów, nie łamią prawa (chyba że jesteśmy w Iranie). Nie rozumiem więc, dlaczego mam ich uważać za osobników nienormalnych czy niemoralnych.
Jeśli już rozmawiamy o naukach empirycznych, badania psychologiczne dowodzą, że homoseksualiści nie różnią się zbytnio od heteroseksualistów. Owszem, częściej nadużywają alkoholu, chorują na depresję czy popełniają samobójstwa. Tak się składa, że są to typowe reakcje na wykluczenie z życia społecznego. Jedyne różnice między nimi a nami wynikają więc ze stygmatyzującej ich homofobii. Ponieważ te patologie nie są efektem homoseksualizmu, ale reakcji społeczeństwa na homoseksualizm, nie ma powodu, żeby traktować gejów jako ludzi chorych. Ale pan redaktor wie lepiej:
Ech… Problem z wami, drodzy fundamentaliści, wynika z faktu, że naginacie rzeczywistość, aż ta jęczy niczym diakon od buttseksu. Miałem z tym gięciem ostatnio dużo uciechy, czytając wasze teksty o rocznicy „sprawy Agaty”. Za pytanie o jej obecność na pikiecie pod redakcją „Gazety Wyborczej” dostałem dożywotniego bana na portalu „Fronda”. Wy zaś, komentując jej zachowanie, ze smutnym niedowierzaniem w głosie stwierdzaliście, że na najnowszych zdjęciach w swoim fotoblogu „zaczyna się nawet uśmiechać”, a spotkana ostatnio przez księdza Podstawkę (głównego animatora Pierwszego Katolickiego Biegu Przełajowego Po Szpitalach Lublin-Warszawa-Gdańsk 2008) „sprawiała wrażenie, jakby się nic się nie stało. I trudno jej się dziwić, po tym, co przeszła”. Jakby się wam w głowach nie mogło pomieścić, że ona może normalnie funkcjonować, że nie żyje w permanentnej traumie. Tak samo najwyraźniej lepiej wiecie, co czuje Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, niż samo Towarzystwo (które zaprzecza istnieniu jakichkolwiek nacisków), a choć WHO usunęła homoseksualizm z listy chorób, bo nie mieścił się w definicji choroby, to przecież wam doskonale wiadomo, czyje naciski stały za tą decyzją.
Pan pozwoli, panie Tomku, że zwrócę się do pana bezpośrednio i powiem tak: po pierwsze, w Polsce psycholog, socjolog czy choćby polityk twierdzący, że homoseksualizm jest odstępstwem od normy, nie spotyka się z żadnym ostracyzmem — choć taki ostracyzm mu się należy. Niektórzy tacy politycy zostają ministrami. Po drugie, doktor Cameron, o czym obaj wiemy, nie jest naukowcem, tylko wściekłym chrześcijańskim homofobem, który dawniej chciał gejów eksterminować, a dziś zmądrzał i chce ich już tylko izolować od społeczeństwa. Takie poglądy wykraczają chyba poza „sugerowanie, że homoseksualizm jest odstępstwem od normy”, zgoda?
Dalej Terlikowski opowiada o Europie: wspomina o grantach naukowych przyznawanych wyłącznie na badania stawiające homoseksualizm w pozytywnym świetle (w jego świecie najwyraźniej wyniki badań da się przewidzieć przed ich przeprowadzeniem), wspomina francuskiego deputowanego skazanego na grzywnę za homofobiczne wystąpienie (rozbrajająco myląc przy tym jego narodowość i kwotę grzywny), żali się, że holenderski rząd już nie dotuje chrześcijańskich ośrodków „leczących” z homoseksualizmu — a na końcu wkracza w paszczę szaleństwa, opowiadając dyrdymały o „oddziałach reedukacji z homofobii”, na które trafia się ponoć za badania próbujące ustalić, czy można oduczyć człowieka zachowań homoseksualnych.
I to jest kolejna sprawa, która mnie u religijnych homofobów zadziwia. Panie Tomaszu, czy naprawdę tak trudno panu podstawić katolików zamiast homoseksualistów? Niech pan zamknie oczy i wyobrazi sobie świat, w którym amerykański dochtur-wariatuńcio jeździ po świecie i wspomagając się PowerPointową prezentacją opowiada studentom, że w wyniku pseudonaukowych analiz wyszło mu, że chrześcijanie częściej się upijają i gwałcą swoje koty. Niech pan wyobrazi sobie ośrodki leczące z katolicyzmu. Niech pan wyobrazi sobie świat, w którym katolicy są obywatelami drugiej kategorii. Oh wait. Pan już sobie to wyobraził i napisał „Operację Chusta”. Soraski.
Było już o wkroczeniu w paszczę szaleństwa? To zróbmy krok głębiej: geje chcą wymusić akceptację. Co tam akceptację:
Pierwsza wymieniona przez Terlikowskiego ofiara wymuszania zachwytu to pewien hiszpański sędzia:
O rany. To się dopiero dzieje w tej lewackiej Hiszpanii, generała Franco im chyba trzeba, żeby wlał narodowi trochę pasów na gołą pupę… Ale zaraz, zweryfikujmy tę ckliwą historię. Ów sędzia nie odwlekał przyznania parze lesbijek dziecka, tylko próbował odebrać jednej z nich prawa rodzicielskie, kazał odesłać jej dzieci do ojca, dopóki matka nie przestanie żyć w związku z kobietą, określił dzieci wychowywane przez lesbijki jako „ludzkie świnki morskie”, a na koniec cisnął bon mocikiem:
Jest zrozumiałe, że uzależnienie [rodzica] od narkotyków, pedofilia, przynależność do sekty satanistycznej lub pozamałżeński romans heteroseksualny mają zły wpływ na dziecko i są powodem przekazania praw rodzicielskich [eks-małżonkowi]. To samo dotyczy homoseksualizmu. (…) Homoseksualna atmosfera wyrządza krzywdę nieletnim i poważnie zwiększa ryzyko, że i oni pójdą tą drogą”.
No faktycznie, panie Tomku, niezłe odwlekanie. A toście sobie męczennika znaleźli.
Następne akapity to standardowe opowieści o brytyjskiej opiece społecznej przekazującej dzieci pod opiekę homoseksualnym parom, wbrew woli ich rodziców, którzy woleliby heteroseksualnych chrześcijan zamiast straszliwych rozwiązłych pederastów. O podobnym przypadku już kiedyś pisałem, dalej twierdzę, że problemem jest raczej homofobia rodziców biologicznych niż homoseksualizm rodziców zastępczych.
Przeciwko homoseksualnej ofensywie staje samotnie Kościół. Dlatego geje profanują świętość. Kolejny kroczek w paszczę.
Czy słyszycie ten jęk? To rzeczywistość, naginana do tezy. Ale poczekajcie, Terlikowski pisze o pierwszych ofiarach w szeregach kościoła. Jeżeli chodzi o przemoc, wciąż niestety facetowi łatwiej dostać w mordę za trzymanie na ulicy ręki swojego chłopaka niż za krzyżyk na szyi. Geje za to przodują w piętnowaniu myślozbrodni:
Blog de Bart supports Unicode characters, więc napiszę imię pastora poprawnie: Åke. Sięgnijmy do Wikipedii:
20 lipca 2003 Åke Green wygłosił publicznie w mieście Borgholm na Olandii kazanie, w którym przedstawił interpretację tekstu z Biblii dotyczącą homoseksualizmu. Opatrzył ją komentarzem, w którym stwierdził, że akceptacja homoseksualizmu otwiera drogę do dewiacji takich jak pedofilia i zoofilia. Jego zdaniem „Biblia jednoznacznie opisuje wszelkie zboczenia seksualne. Jest to rak na ciele społeczeństwa.” Pastor ostrzegł, że uznanie perwersji za normę może zesłać na Szwecję gniew Boga i klęski żywiołowe na podobieństwo biblijnej Sodomy. Osoby o orientacji homoseksualnej nazwał „zboczeńcami” twierdząc, że nie mogą być jednocześnie chrześcijanami. Stwierdził też, że homoseksualność jest kwestią wolnego wyboru człowieka i nie jest uwarunkowana genetycznie. Zadeklarował także, że „każdy może być wyswobodzony i uwolniony”.
Konkretny chrześcijański przekaz miłości bliźniego, pod którym, jak mi się zdaje, redaktor Terlikowski mógłby się spokojnie podpisać.
W pierwszej chwili artykuł Terlikowskiego wywołał we mnie bezradną agresję. Normalnie najchętniej wysadziłbym się w powietrze w redakcji Rzepy. Po chwili złości naszła mnie jednak refleksja (którą podzieliłem się ze społecznością BdB, a ta mnie za nią zjadła): strasznie jest żyć w takim urojeniu. Tekst ten pokazuje świat widziany przez człowieka stojącego na głowie, z krwią zalewającą mózg. Wszystko jest na odwrót: mniejszość domagająca się szacunku to agresorzy. Religijnie motywowani betonowi nienawistnicy to ostatni obrońcy cywilizacji. W tym świecie do góry nogami wiara jest notorycznie atakowana, kościoły profanowane, za to najwyraźniej nie bije się gejów. Terlikowski kończy dramatycznie:
Ekhm, a może pan redaktor by się obrócił nogami w dół?"
"Pamiętacie „Operację Chusta”, odcinkowe futurystyczne science fiction przedstawiające wyobrażenia Tomka Terlikowskiego, jak będzie wyglądał niebawem świat, jeśli ktoś nie powstrzyma oszalałych aborcyjnych pederastów przed sianiem laicyzacji na terenie totalitarnej Unii Europejskiej? Na pewno pamiętacie! Przywołuję tutaj tę epopeję o dzielnym księdzu spieprzającym z Warszawy do Afryki z chustą „nie ludzką ręką uczynioną” pod pachą, bo twierdzę, że nie zna Tomasza Terlikowskiego ten, kto nie zapozna się z jego odcinkową wyprawą na terytoria literatury pięknej. „Operacja Chusta” daje niezwykłą szansę zapuszczenia sępiego spojrzenia źrenic w duszę katolickiego publicysty, przyłapania go w momencie absolutnej szczerości. Oto jak mały Tomek postrzega świat, oto jego wykrzywiona, schizofreniczna rzeczywistość, której musi stawiać czoła co dzień. Z taką wiedzą łatwiej mi powstrzymać się przed wykrzykiwaniem wulgaryzmów podczas czytania „poważnych” artykułów Terlikowskiego drukowanych w prasie codziennej. Ot, choćby przy lekturze „Rewolucji homoseksualnej” opublikowanej w Rzepie. Wystarczy po prostu pamiętać, że najwyraźniej redaktor Terlikowski nie kojarzy już, kiedy pisze kolejną część swojej powieści, a kiedy kleci artykuł do prasy. I już szklanka nie trzaska o ścianę.
Terlikowski zaczyna z grubej rury: jego zdaniem działacze gejowscy nie mają na celu wywalczenia równych praw. Chcą czegoś więcej:
Analiza sposobu działania organizacji gejowskich i ich radykalizujących się postulatów musi prowadzić do wniosku, że celem jest zburzenie cywilizacji zachodniej zbudowanej na normach i wartościach judeochrześcijańskich, a także na pełnej akceptacji i ochronie rodziny.
Bicie w takie dramatyczne dzwony nieodmiennie mnie fascynuje. Wychylam się z okna, nasłuchuję, a między świergot ptaszków i pokrzykiwania pijaczków wkrada się odległy grzmot: to pod ciosami pederastów rozpada się cywilizacja zachodnia. A dokładniej: taka cywilizacja, w jakiej chciałby żyć Terlikowski, nie mająca wiele wspólnego z rzeczywistą współczesną cywilizacją zachodnią, laicką i szanującą mniejszości. To pierwsze z wielu zderzeń świata urojonego z prawdziwym w tekście Terlikowskiego.
Nie wiadomo, w jaki sposób pan redaktor przeprowadził swoją analizę. Jej wynik dziwnym trafem zgadza się z hasłem głoszonym przez Terlikowskiego i — używając języka stosowanego w artykule — jego popleczników: pedały idą po wszystko, chcą rządzić normalnymi, tak nie może być, musimy się przed tym bronić. Walka o ochronę praw mniejszości jest w krzywym zwierciadle prozy Terlikowskiego przedstawiona jako próba przejęcia przez tę mniejszość władzy nad światem. W takiej pokracznej rzeczywistości okrzyk „Żadnych praw dla sodomitów!” nie jest wyrazem prymitywnej homofobii, tylko troski o przyszłość naszego wspólnego europejskiego domu.
Pierwszy krok rewolucji homoseksualnej to walka z językiem:
I wcale nie chodzi tu o zastąpienie mało sympatycznego słowa „pedał” czy bardziej fachowego określenia „pederasta” infantylnym terminem „gej” (angielskie słowo „gay” oznaczało wesołka), ale o wprowadzenie do debaty publicznej, a nawet do języka ludzi Kościoła terminu „orientacja seksualna”.
Fachowe określenie „pederasta” akurat nie jest znaczeniowo równoważne z mało sympatycznym słowem „pedał”. Dużo lepiej pasuje termin „sodomita”, ale oczywiście nie każdy musi się orientować w zawiłościach definicyjnych. Nie można takiej orientacji wymagać zwłaszcza od osoby tęsknącej najwyraźniej za dawnymi dobrymi czasami, w których opóźnionych psychicznie dzielono fachowo — w zależności od stopnia upośledzenia — na debili, imbecyli i idiotów. Proste, jednoznaczne, nierozmydlone przez polityczną poprawność, odarte z szacunku terminy. Panie, komu to przeszkadzało, panie.
Drugi krok rewolucji homoseksualnej to zamknięcie ust niepokornym. Terlikowski zaczyna od postawienia tezy, że dowody naukowe przeczą hasłom pederastów:
Takiego wniosku [o równości orientacji seksualnych] nie da się zaś oprzeć na wynikach nauk empirycznych. Z faktu bowiem, że relacje homoseksualne występują niekiedy w przyrodzie (czego dowodem ma być wielbiona przez gejowskich lobbystów para homoseksualnych pingwinów w niemieckim Bremerhaven) nijak nie wynika, że takie zachowanie jest normalne czy moralnie akceptowalne.
Być może nie jestem na bieżąco z retoryką „lobby homoseksualnego”, ale wydaje mi się, że teksty o dupczących się pingwinach nie stanowią sztandarowego argumentu na rzecz równouprawnienia gejów. Ja jednak nie przeprowadzam „analiz sposobu działania organizacji gejowskich i ich radykalizujących się postulatów”. Ale ma pan rację, jedno nie wynika z drugiego! Pingwiny-geje nie mają wpływu na mój osąd etyczny. Ważny jest za to dla mnie fakt, że pewien niewielki procent ludzi, w zasadzie taki sam dla każdej społeczności czy kultury, rodzi się homoseksualistami. Według mojej wiedzy i wbrew nachalnej religianckiej propagandzie, ludzie ci nie wybierają swojej orientacji, nie szkodzą w żaden sposób społeczeństwu, uprawiają ze sobą seks za obopólną zgodą dorosłych partnerów, nie łamią prawa (chyba że jesteśmy w Iranie). Nie rozumiem więc, dlaczego mam ich uważać za osobników nienormalnych czy niemoralnych.
Jeśli już rozmawiamy o naukach empirycznych, badania psychologiczne dowodzą, że homoseksualiści nie różnią się zbytnio od heteroseksualistów. Owszem, częściej nadużywają alkoholu, chorują na depresję czy popełniają samobójstwa. Tak się składa, że są to typowe reakcje na wykluczenie z życia społecznego. Jedyne różnice między nimi a nami wynikają więc ze stygmatyzującej ich homofobii. Ponieważ te patologie nie są efektem homoseksualizmu, ale reakcji społeczeństwa na homoseksualizm, nie ma powodu, żeby traktować gejów jako ludzi chorych. Ale pan redaktor wie lepiej:
Wymuszone na Amerykańskim Towarzystwie Psychiatrycznym czy Światowej Organizacji Zdrowia decyzje o wykreśleniu homoseksualizmu z listy chorób traktowane są jak objawienie, którego nikomu nie wolno podważać.
Ech… Problem z wami, drodzy fundamentaliści, wynika z faktu, że naginacie rzeczywistość, aż ta jęczy niczym diakon od buttseksu. Miałem z tym gięciem ostatnio dużo uciechy, czytając wasze teksty o rocznicy „sprawy Agaty”. Za pytanie o jej obecność na pikiecie pod redakcją „Gazety Wyborczej” dostałem dożywotniego bana na portalu „Fronda”. Wy zaś, komentując jej zachowanie, ze smutnym niedowierzaniem w głosie stwierdzaliście, że na najnowszych zdjęciach w swoim fotoblogu „zaczyna się nawet uśmiechać”, a spotkana ostatnio przez księdza Podstawkę (głównego animatora Pierwszego Katolickiego Biegu Przełajowego Po Szpitalach Lublin-Warszawa-Gdańsk 2008) „sprawiała wrażenie, jakby się nic się nie stało. I trudno jej się dziwić, po tym, co przeszła”. Jakby się wam w głowach nie mogło pomieścić, że ona może normalnie funkcjonować, że nie żyje w permanentnej traumie. Tak samo najwyraźniej lepiej wiecie, co czuje Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, niż samo Towarzystwo (które zaprzecza istnieniu jakichkolwiek nacisków), a choć WHO usunęła homoseksualizm z listy chorób, bo nie mieścił się w definicji choroby, to przecież wam doskonale wiadomo, czyje naciski stały za tą decyzją.
Psycholog, socjolog czy choćby polityk, który odważy się zasugerować, że homoseksualizm jest odstępstwem od normy, zostanie skazany na wieczną infamię, a próba zorganizowania z nim spotkania (o czym przekonali się w Polsce studenci z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, którzy chcieli się spotkać z doktorem Paulem Cameronem) kończy się nieodmiennie histerią i wzywaniem do zaangażowania policji czy prokuratury do walki z nienawiścią.
Pan pozwoli, panie Tomku, że zwrócę się do pana bezpośrednio i powiem tak: po pierwsze, w Polsce psycholog, socjolog czy choćby polityk twierdzący, że homoseksualizm jest odstępstwem od normy, nie spotyka się z żadnym ostracyzmem — choć taki ostracyzm mu się należy. Niektórzy tacy politycy zostają ministrami. Po drugie, doktor Cameron, o czym obaj wiemy, nie jest naukowcem, tylko wściekłym chrześcijańskim homofobem, który dawniej chciał gejów eksterminować, a dziś zmądrzał i chce ich już tylko izolować od społeczeństwa. Takie poglądy wykraczają chyba poza „sugerowanie, że homoseksualizm jest odstępstwem od normy”, zgoda?
Dalej Terlikowski opowiada o Europie: wspomina o grantach naukowych przyznawanych wyłącznie na badania stawiające homoseksualizm w pozytywnym świetle (w jego świecie najwyraźniej wyniki badań da się przewidzieć przed ich przeprowadzeniem), wspomina francuskiego deputowanego skazanego na grzywnę za homofobiczne wystąpienie (rozbrajająco myląc przy tym jego narodowość i kwotę grzywny), żali się, że holenderski rząd już nie dotuje chrześcijańskich ośrodków „leczących” z homoseksualizmu — a na końcu wkracza w paszczę szaleństwa, opowiadając dyrdymały o „oddziałach reedukacji z homofobii”, na które trafia się ponoć za badania próbujące ustalić, czy można oduczyć człowieka zachowań homoseksualnych.
I to jest kolejna sprawa, która mnie u religijnych homofobów zadziwia. Panie Tomaszu, czy naprawdę tak trudno panu podstawić katolików zamiast homoseksualistów? Niech pan zamknie oczy i wyobrazi sobie świat, w którym amerykański dochtur-wariatuńcio jeździ po świecie i wspomagając się PowerPointową prezentacją opowiada studentom, że w wyniku pseudonaukowych analiz wyszło mu, że chrześcijanie częściej się upijają i gwałcą swoje koty. Niech pan wyobrazi sobie ośrodki leczące z katolicyzmu. Niech pan wyobrazi sobie świat, w którym katolicy są obywatelami drugiej kategorii. Oh wait. Pan już sobie to wyobraził i napisał „Operację Chusta”. Soraski.
Było już o wkroczeniu w paszczę szaleństwa? To zróbmy krok głębiej: geje chcą wymusić akceptację. Co tam akceptację:
Oni chcą wymusić nie tylko milczenie, ale i pełną akceptację czy nawet zachwyt dla swojego stylu życia.
Pierwsza wymieniona przez Terlikowskiego ofiara wymuszania zachwytu to pewien hiszpański sędzia:
Hiszpański sędzia Fernando Ferrin Calamita za to, że odwlekał przyznanie parze homoseksualnej dziecka — czyli za „jawną homofobię”, jak orzekł sąd w Murcii — stracił prawo wykonywania zawodu na dwa lata. Nakazano mu też wypłacenie owej parze 6 tysięcy euro zadośćuczynienia.
O rany. To się dopiero dzieje w tej lewackiej Hiszpanii, generała Franco im chyba trzeba, żeby wlał narodowi trochę pasów na gołą pupę… Ale zaraz, zweryfikujmy tę ckliwą historię. Ów sędzia nie odwlekał przyznania parze lesbijek dziecka, tylko próbował odebrać jednej z nich prawa rodzicielskie, kazał odesłać jej dzieci do ojca, dopóki matka nie przestanie żyć w związku z kobietą, określił dzieci wychowywane przez lesbijki jako „ludzkie świnki morskie”, a na koniec cisnął bon mocikiem:
Jest zrozumiałe, że uzależnienie [rodzica] od narkotyków, pedofilia, przynależność do sekty satanistycznej lub pozamałżeński romans heteroseksualny mają zły wpływ na dziecko i są powodem przekazania praw rodzicielskich [eks-małżonkowi]. To samo dotyczy homoseksualizmu. (…) Homoseksualna atmosfera wyrządza krzywdę nieletnim i poważnie zwiększa ryzyko, że i oni pójdą tą drogą”.
No faktycznie, panie Tomku, niezłe odwlekanie. A toście sobie męczennika znaleźli.
Następne akapity to standardowe opowieści o brytyjskiej opiece społecznej przekazującej dzieci pod opiekę homoseksualnym parom, wbrew woli ich rodziców, którzy woleliby heteroseksualnych chrześcijan zamiast straszliwych rozwiązłych pederastów. O podobnym przypadku już kiedyś pisałem, dalej twierdzę, że problemem jest raczej homofobia rodziców biologicznych niż homoseksualizm rodziców zastępczych.
Przeciwko homoseksualnej ofensywie staje samotnie Kościół. Dlatego geje profanują świętość. Kolejny kroczek w paszczę.
Coraz częściej zdarzają się także prowokacyjne ataki na miejsca święte czy ważne dla chrześcijan symbole. Grupy działaczy homoseksualnych celowo profanują msze święte, przerywają kazania biskupów czy inspirują władze państwowe do potępiania Kościoła katolickiego.
Czy słyszycie ten jęk? To rzeczywistość, naginana do tezy. Ale poczekajcie, Terlikowski pisze o pierwszych ofiarach w szeregach kościoła. Jeżeli chodzi o przemoc, wciąż niestety facetowi łatwiej dostać w mordę za trzymanie na ulicy ręki swojego chłopaka niż za krzyżyk na szyi. Geje za to przodują w piętnowaniu myślozbrodni:
A czasem nawet wymuszają administracyjne zakazy głoszenia Ewangelii. Jak potrafią być skuteczni, przekonał się szwedzki pastor Ake Green, zielonoświątkowiec, którego skazano (wyrok ostatecznie uchylił Sąd Najwyższy) za przypominanie, co o aktach seksualnych między mężczyznami mówi Stary Testament.
Blog de Bart supports Unicode characters, więc napiszę imię pastora poprawnie: Åke. Sięgnijmy do Wikipedii:
20 lipca 2003 Åke Green wygłosił publicznie w mieście Borgholm na Olandii kazanie, w którym przedstawił interpretację tekstu z Biblii dotyczącą homoseksualizmu. Opatrzył ją komentarzem, w którym stwierdził, że akceptacja homoseksualizmu otwiera drogę do dewiacji takich jak pedofilia i zoofilia. Jego zdaniem „Biblia jednoznacznie opisuje wszelkie zboczenia seksualne. Jest to rak na ciele społeczeństwa.” Pastor ostrzegł, że uznanie perwersji za normę może zesłać na Szwecję gniew Boga i klęski żywiołowe na podobieństwo biblijnej Sodomy. Osoby o orientacji homoseksualnej nazwał „zboczeńcami” twierdząc, że nie mogą być jednocześnie chrześcijanami. Stwierdził też, że homoseksualność jest kwestią wolnego wyboru człowieka i nie jest uwarunkowana genetycznie. Zadeklarował także, że „każdy może być wyswobodzony i uwolniony”.
Konkretny chrześcijański przekaz miłości bliźniego, pod którym, jak mi się zdaje, redaktor Terlikowski mógłby się spokojnie podpisać.
W pierwszej chwili artykuł Terlikowskiego wywołał we mnie bezradną agresję. Normalnie najchętniej wysadziłbym się w powietrze w redakcji Rzepy. Po chwili złości naszła mnie jednak refleksja (którą podzieliłem się ze społecznością BdB, a ta mnie za nią zjadła): strasznie jest żyć w takim urojeniu. Tekst ten pokazuje świat widziany przez człowieka stojącego na głowie, z krwią zalewającą mózg. Wszystko jest na odwrót: mniejszość domagająca się szacunku to agresorzy. Religijnie motywowani betonowi nienawistnicy to ostatni obrońcy cywilizacji. W tym świecie do góry nogami wiara jest notorycznie atakowana, kościoły profanowane, za to najwyraźniej nie bije się gejów. Terlikowski kończy dramatycznie:
Czy rzeczywiście chcemy takiego świata?
Ekhm, a może pan redaktor by się obrócił nogami w dół?"
Etykiety:
Homofobia
czwartek, 25 czerwca 2009
Liebe verdient Respekt
Będąc ostatnimi czasy w Berlinie rzuciły mi się w oczy plakaty na jednym z murów. Nie tylko słuszne przesłanie, ale i jest na co popatrzeć :)
Etykiety:
Homopromocja
środa, 24 czerwca 2009
Homorabin w Warszawie
Aaron Katz z liberalnej gminy żydowskiej Beit Warszawa to pierwszy w Polsce rabin, który jawnie opowiada o swojej homoseksualnej orientacji. Mieszka w stolicy wraz ze swoim mężem i pracuje dla 250-osobowej gminy żydowskiej. Wcześniej jednak zdążył mieć żonę i piątkę dzieci.
Teraz wraz ze swoim mężem (ślub wzięli dwa lata temu w Los Angeles) Kevinem Gleasonem, byłym amerykańskim producentem takich telewizyjnych programów jak “Kawaler”, czy “Nanny 911″ mieszka ledwie kilka ulic od domu swoich rodziców.
Jeszcze na poczatku lat 90. Katz mieszkał w Szwecji i był ortodoksyjnym rabinem. Ze swoją żoną miał piątkę dzieci. Jednak kilka lat temu Katz zauważył, że ograniczenia jakie nakłada ordodoksyjny judaizm we współczesnym świecie nie sprawdzają się. Dlatego zdecydował się na pracę w gminie wyznającej judaizm reformowany, czyli bardziej liberalny. Po kilku latach dokonał też coming outu i przyznał sie przed sobą i swoimi bliskimi do bycia gejem.
W Polsce Katz jest drugim rabinem zatrudnionym przez liczącą 250 wyznawców gminę Beit Warszawa. Jej wyznawcy to odłam Żydów liberalnych, którym homoseksualna orientacja Katza nie przeszkadza.
Dotychczas rabin nie odczuł też dyskryminacji ani ze względu na wyznanie, ani ze względu na orientację poza żydowską gimną. ”Czasami tylko, jak przedstawiam Kavina jako mojego partnera, ludzie myślą, że to partner w jakimś biznesie. Muszę wtedy tłumaczyć, że to mój mąż” - opowiada rabin Katz.
No niby fajnie, że związki wyznaniowe otwierają się na gejów. Tylko szkoda, że Panu Katzowi tyle czasu zajęło zrozumienie, że można otwarcie żyć jako gej i być szczęsliwym. Ale lepiej późno niż wcale. Teraz chyba czas na ateizm. To, że bóg to fantasy też lepiej zrozumieć późno niż wcale.
Teraz wraz ze swoim mężem (ślub wzięli dwa lata temu w Los Angeles) Kevinem Gleasonem, byłym amerykańskim producentem takich telewizyjnych programów jak “Kawaler”, czy “Nanny 911″ mieszka ledwie kilka ulic od domu swoich rodziców.
Jeszcze na poczatku lat 90. Katz mieszkał w Szwecji i był ortodoksyjnym rabinem. Ze swoją żoną miał piątkę dzieci. Jednak kilka lat temu Katz zauważył, że ograniczenia jakie nakłada ordodoksyjny judaizm we współczesnym świecie nie sprawdzają się. Dlatego zdecydował się na pracę w gminie wyznającej judaizm reformowany, czyli bardziej liberalny. Po kilku latach dokonał też coming outu i przyznał sie przed sobą i swoimi bliskimi do bycia gejem.
W Polsce Katz jest drugim rabinem zatrudnionym przez liczącą 250 wyznawców gminę Beit Warszawa. Jej wyznawcy to odłam Żydów liberalnych, którym homoseksualna orientacja Katza nie przeszkadza.
Dotychczas rabin nie odczuł też dyskryminacji ani ze względu na wyznanie, ani ze względu na orientację poza żydowską gimną. ”Czasami tylko, jak przedstawiam Kavina jako mojego partnera, ludzie myślą, że to partner w jakimś biznesie. Muszę wtedy tłumaczyć, że to mój mąż” - opowiada rabin Katz.
No niby fajnie, że związki wyznaniowe otwierają się na gejów. Tylko szkoda, że Panu Katzowi tyle czasu zajęło zrozumienie, że można otwarcie żyć jako gej i być szczęsliwym. Ale lepiej późno niż wcale. Teraz chyba czas na ateizm. To, że bóg to fantasy też lepiej zrozumieć późno niż wcale.
A w Bydgoszczy...
Prasa informuje, że w Bydgoszczy nie może powstać Stowarzyszenie Lambda, zajmujące się walką z dyskryminacją homoseksualistów, gdyż nie jest ono w stanie się zarejestrować. Próby trwają od września zeszłego roku, ale na razie kończą się niepowodzeniem. Bydgoski sąd kilkakrotnie zmuszony był odrzucić wniosek o rejestrację z powodu poważnych błędów formalnych, m.in. z powodu niewyraźnie napisanej daty urodzenia jednego z członków stowarzyszenia, a także ze względu na zaproponowany statut.
Urzędnicy ratusza wykryli mianowicie, że jest w nim użyte nieprawidłowe sformułowanie: „walne zebranie", zamiast sformułowania prawidłowego, które powinno brzmieć: „walne zebranie członków". Niewykluczone, że zdaniem sądu usunięcie „członków" i pominięcie sformułowania w pełnym brzmieniu może rodzić uzasadnione wątpliwości co do rzeczywistych intencji wnioskodawców. Pojawia się pytanie: dlaczego tego kluczowego dla statutu oraz jego autorów słowa zabrakło? Czyżby wnioskodawcy usiłowali w ten sposób ukryć prawdziwe cele stowarzyszenia, które chcą założyć?
Członkowie Lambdy podejrzewają, że wynajdując kolejne uchybienia, urzędnicy starają się po prostu nie dopuścić do rejestracji stowarzyszenia. Urzędnicy z takim zarzutem absolutnie nie mogą się zgodzić i wyjaśniają, że wykrycie nieprawidłowości „wcale nie musiało wynikać z niechęci i złośliwości". „Analizowaliśmy statut od podstaw i naszym zdaniem nie był idealny" - tłumaczy „Gazecie Wyborczej" urzędniczka odpowiedzialna za rejestrację stowarzyszeń w bydgoskim ratuszu.
Czy działaczom Lambdy uda się poprawić statut tak, żeby zadowolił bydgoski sąd i bydgoskich urzędników? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że badania tego dokumentu pod kątem odchyleń od ideału trwają i nie wiadomo, co jeszcze mogą przynieść. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach, dlatego wkrótce może się okazać, że odstępy między wyrazami są tam zbyt małe, wybujałe i nienaturalne, B w drugim wierszu od góry wzbudza poważne zastrzeżenia, naga laska literki L zbyt triumfalnie sterczy, a wyprężony zawijas w J niepotrzebnie przywołuje określone skojarzenia. Uzasadniony sprzeciw może wzbudzić także prymitywne i ostentacyjne wypięcie się litery D oraz jej duże gabaryty, co jest sprzeczne z powszechnie uznawanymi w piśmiennictwie statutów wartościami.
Moim zdaniem, w tej sytuacji działacze Lambdy powinni się zastanowić, czy napisanie idealnego statutu i zarejestrowanie stowarzyszenia, o jakim myślą, nie przerasta ich możliwości. Być może powinni spuścić z tonu i rozważyć zarejestrowanie jakiegoś innego stowarzyszenia, np. miłośników Kujaw albo starych zegarów. Urzędnicy nie kryją, że statut takiego stowarzyszenia pisze się o wiele łatwiej, a rejestracja odbywa się od ręki.
Urzędnicy ratusza wykryli mianowicie, że jest w nim użyte nieprawidłowe sformułowanie: „walne zebranie", zamiast sformułowania prawidłowego, które powinno brzmieć: „walne zebranie członków". Niewykluczone, że zdaniem sądu usunięcie „członków" i pominięcie sformułowania w pełnym brzmieniu może rodzić uzasadnione wątpliwości co do rzeczywistych intencji wnioskodawców. Pojawia się pytanie: dlaczego tego kluczowego dla statutu oraz jego autorów słowa zabrakło? Czyżby wnioskodawcy usiłowali w ten sposób ukryć prawdziwe cele stowarzyszenia, które chcą założyć?
Członkowie Lambdy podejrzewają, że wynajdując kolejne uchybienia, urzędnicy starają się po prostu nie dopuścić do rejestracji stowarzyszenia. Urzędnicy z takim zarzutem absolutnie nie mogą się zgodzić i wyjaśniają, że wykrycie nieprawidłowości „wcale nie musiało wynikać z niechęci i złośliwości". „Analizowaliśmy statut od podstaw i naszym zdaniem nie był idealny" - tłumaczy „Gazecie Wyborczej" urzędniczka odpowiedzialna za rejestrację stowarzyszeń w bydgoskim ratuszu.
Czy działaczom Lambdy uda się poprawić statut tak, żeby zadowolił bydgoski sąd i bydgoskich urzędników? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że badania tego dokumentu pod kątem odchyleń od ideału trwają i nie wiadomo, co jeszcze mogą przynieść. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach, dlatego wkrótce może się okazać, że odstępy między wyrazami są tam zbyt małe, wybujałe i nienaturalne, B w drugim wierszu od góry wzbudza poważne zastrzeżenia, naga laska literki L zbyt triumfalnie sterczy, a wyprężony zawijas w J niepotrzebnie przywołuje określone skojarzenia. Uzasadniony sprzeciw może wzbudzić także prymitywne i ostentacyjne wypięcie się litery D oraz jej duże gabaryty, co jest sprzeczne z powszechnie uznawanymi w piśmiennictwie statutów wartościami.
Moim zdaniem, w tej sytuacji działacze Lambdy powinni się zastanowić, czy napisanie idealnego statutu i zarejestrowanie stowarzyszenia, o jakim myślą, nie przerasta ich możliwości. Być może powinni spuścić z tonu i rozważyć zarejestrowanie jakiegoś innego stowarzyszenia, np. miłośników Kujaw albo starych zegarów. Urzędnicy nie kryją, że statut takiego stowarzyszenia pisze się o wiele łatwiej, a rejestracja odbywa się od ręki.
Welcome to Katoland
Wspieranie wartości chrześcijańskich będzie zadaniem mediów publicznych, na które można będzie uzyskać budżetowe pieniądze - zdecydował o tym Sejm przyjmując jedną z senackich poprawek do ustawy medialnej.
Poprawka zakłada, że zadaniem mediów publicznych - oprócz wspierania chrześcijańskich wartości - jest też służenie umacnianiu rodziny, propagowanie postaw prozdrowotnych, przeciwdziałanie patologiom społecznym oraz wszelkiej dyskryminacji (a nie jak uchwalił Sejm jedynie dyskryminacji ze względu na: rasę, narodowość, wyznanie, płeć i orientację seksualną).
No to mamy państwo wyznaniowe. A przecież teoretycznie Polska to państwo neutralne religijnie. Więc czemu TVP ma wspierać tylko jeden nurt religijny? Czemu wogóle ma wspierać którykolwiek? Czy Polak buddysta wyznaje gorszy system wartosci i nie należy go już wspierać? A ateista? Wartosci ateisty też nie zasługują na wspieranie? Chrzescijańskie wartosci promuje już Radio Maryja i mi to już wystarczy.
Poprawka zakłada, że zadaniem mediów publicznych - oprócz wspierania chrześcijańskich wartości - jest też służenie umacnianiu rodziny, propagowanie postaw prozdrowotnych, przeciwdziałanie patologiom społecznym oraz wszelkiej dyskryminacji (a nie jak uchwalił Sejm jedynie dyskryminacji ze względu na: rasę, narodowość, wyznanie, płeć i orientację seksualną).
No to mamy państwo wyznaniowe. A przecież teoretycznie Polska to państwo neutralne religijnie. Więc czemu TVP ma wspierać tylko jeden nurt religijny? Czemu wogóle ma wspierać którykolwiek? Czy Polak buddysta wyznaje gorszy system wartosci i nie należy go już wspierać? A ateista? Wartosci ateisty też nie zasługują na wspieranie? Chrzescijańskie wartosci promuje już Radio Maryja i mi to już wystarczy.
Najwyższa pora na detoks
Dzis podpatrując Abiekta rozważającego m.in. o tym, że w Polsce tak mało osób zaangażowanych jest w działalnosć na rzecz równouprowanienia, zobaczyłem pod tekstem dziwny komentarz Reyburn'a:
"Myślę, że motywacja negatywna będzie jeszcze mniej skuteczna. To co mnie zniechęca najbardziej, to radykalizm tak zwanych aktywistów gejowskich. Ja sam nie dostrzegam potrzeby rozwiązań dalej idących niż rejestrowane związki, które wyeliminują realne problemy osób homoseksualnych, z których chyba najpoważniejszym jest podatek przy dziedziczeniu wspólnie przecież wypracowanego majątku. Myślę, że wiem troche o życiu geja, bo choć mam dopiero (aż) 31 lat, to od 10 lat jestem w stałym związku. Nie ukrywam swojej orientacji ani przed rodziną, ani przed znajomymi, o dziwo nigdy nie spotkałem się osobiście z przejawami homofobii, muszę być szczęściarzem (albo nie być przewrażliwiony).
Pod postulatami małżeństwa czy adopcji (które już przecież są szeptem wypowiadane także przez polskich aktywistów) nie podpisze się nigdy, jestem im przeciwny, a podwórkowej homofobii nie zwalczą parady, które ją tylko eskalują, ale edukacja, edukacja i edukacja.
Nie jestem zwolennikiem zakazu parad, bo każdy ma prawo manifestować ale irytuje mnie ta roszczeniowa postawa aktywistów, którzy nie tylko nadużywają swojej legitymacji do reprezentowania homoseksualistów ale jeszcze śmią stawiać zarzuty homoseksualistom, którzy nie chcą ich poprzeć i w tym uczestniczyć."
Załamka totalna. Wkurzaja mnie maksymalnie teksty takie jak Reyburna. Ja nie zrobię, ja nie potrzebuję, ja nie chcę, a po co i dlaczego, bo mi tak jest dobrze. Jak ci dobrze to się zamknij i nic już lepiej chłopie nie komentuj. Nie podpisuj się już pod niczym. Nie szkoda mi nawet ciebie, ale szkoda że są tacy geje jak ty Reyburn.
Co do abiekta. Mysle ze oczekiwania Abiekta nie są zbyt duże. Są normalne, zupelnie normalne. Czy mamy się cieszyć, że ktos pozwala nam życ? Ile tak można? To upokarzajace. Nie słuchaj Abiekcie takich jak Reyburn bo to dla mnie zupełnie niedojrzałe emocjonalnie i społecznie osoby. Reyburn pisze o roszczeniowej postawie. Jakiej roszczeniowej??? To że domagam się normalnego życia to roszczeniowa postawa? Może Reyburn odpowiada w domu po kryjomu. Ale mi nie. Najgorsze jest to, ze ludzie tacy jak Reyburn potem będą spijali smietankę, gdy ludzie zaangażowani w walkę o prawa gejów cos w końcu wywalczą. Nie rozumiem zupełnie oskarżania aktywistów gejowskich o radykalizm. U nas w Polsce jest tak, że to co normalne odbierane jest jako radykalne, a to co radykalne (mysle tu np. o polityce zakazującej parad i potępiającej je, polityce zakazującej małżeństw gejowskich) za normalne. Dla mnie Abiekt reprezentuje normalnosć, zas ludzie typu Reyburn są co najmniej dziwni. Niestety takich jest najwięcej. Ciekawe, że Reyburnowi nie dziwią procesje w tak zwane "Boże ciało", choć stado ludzi idących za kawałkiem opłatka nie wiedzących tak na prawdę po co przyszli jest kretynizmem. Na paradę przyszli przynajmniej ludzie, którzy wiedzą po co przyszli i jaki jest jej cel. W przyszłosci będzie to być może bardziej swięto i zabawa, ale dzis uczestnicy parad w Polsce raczej walczą o lepsze i sprawidliwsze życie niż się bawią. Mysle, że przyjdzie i czas na zabawę, na swiętowanie. Ale najpierw trzeba popchnąć ten kraj w stronę normalnosci, równosci, praworządnosci. Tacy jak Reyburn jednak nie przyszli. Udają, że są ponad to, że ich to nie dotyczy, że nie potrzebują nic więcej. Wiem jednak z czego to wynika. Są przesiąknięci prawicowo-religijno-homofobiczną papką, która ich otacza i wypłukuje im mózgi jak narkotyk. Mysle, że dla takich najwyższy czas na detoks.
"Myślę, że motywacja negatywna będzie jeszcze mniej skuteczna. To co mnie zniechęca najbardziej, to radykalizm tak zwanych aktywistów gejowskich. Ja sam nie dostrzegam potrzeby rozwiązań dalej idących niż rejestrowane związki, które wyeliminują realne problemy osób homoseksualnych, z których chyba najpoważniejszym jest podatek przy dziedziczeniu wspólnie przecież wypracowanego majątku. Myślę, że wiem troche o życiu geja, bo choć mam dopiero (aż) 31 lat, to od 10 lat jestem w stałym związku. Nie ukrywam swojej orientacji ani przed rodziną, ani przed znajomymi, o dziwo nigdy nie spotkałem się osobiście z przejawami homofobii, muszę być szczęściarzem (albo nie być przewrażliwiony).
Pod postulatami małżeństwa czy adopcji (które już przecież są szeptem wypowiadane także przez polskich aktywistów) nie podpisze się nigdy, jestem im przeciwny, a podwórkowej homofobii nie zwalczą parady, które ją tylko eskalują, ale edukacja, edukacja i edukacja.
Nie jestem zwolennikiem zakazu parad, bo każdy ma prawo manifestować ale irytuje mnie ta roszczeniowa postawa aktywistów, którzy nie tylko nadużywają swojej legitymacji do reprezentowania homoseksualistów ale jeszcze śmią stawiać zarzuty homoseksualistom, którzy nie chcą ich poprzeć i w tym uczestniczyć."
Załamka totalna. Wkurzaja mnie maksymalnie teksty takie jak Reyburna. Ja nie zrobię, ja nie potrzebuję, ja nie chcę, a po co i dlaczego, bo mi tak jest dobrze. Jak ci dobrze to się zamknij i nic już lepiej chłopie nie komentuj. Nie podpisuj się już pod niczym. Nie szkoda mi nawet ciebie, ale szkoda że są tacy geje jak ty Reyburn.
Co do abiekta. Mysle ze oczekiwania Abiekta nie są zbyt duże. Są normalne, zupelnie normalne. Czy mamy się cieszyć, że ktos pozwala nam życ? Ile tak można? To upokarzajace. Nie słuchaj Abiekcie takich jak Reyburn bo to dla mnie zupełnie niedojrzałe emocjonalnie i społecznie osoby. Reyburn pisze o roszczeniowej postawie. Jakiej roszczeniowej??? To że domagam się normalnego życia to roszczeniowa postawa? Może Reyburn odpowiada w domu po kryjomu. Ale mi nie. Najgorsze jest to, ze ludzie tacy jak Reyburn potem będą spijali smietankę, gdy ludzie zaangażowani w walkę o prawa gejów cos w końcu wywalczą. Nie rozumiem zupełnie oskarżania aktywistów gejowskich o radykalizm. U nas w Polsce jest tak, że to co normalne odbierane jest jako radykalne, a to co radykalne (mysle tu np. o polityce zakazującej parad i potępiającej je, polityce zakazującej małżeństw gejowskich) za normalne. Dla mnie Abiekt reprezentuje normalnosć, zas ludzie typu Reyburn są co najmniej dziwni. Niestety takich jest najwięcej. Ciekawe, że Reyburnowi nie dziwią procesje w tak zwane "Boże ciało", choć stado ludzi idących za kawałkiem opłatka nie wiedzących tak na prawdę po co przyszli jest kretynizmem. Na paradę przyszli przynajmniej ludzie, którzy wiedzą po co przyszli i jaki jest jej cel. W przyszłosci będzie to być może bardziej swięto i zabawa, ale dzis uczestnicy parad w Polsce raczej walczą o lepsze i sprawidliwsze życie niż się bawią. Mysle, że przyjdzie i czas na zabawę, na swiętowanie. Ale najpierw trzeba popchnąć ten kraj w stronę normalnosci, równosci, praworządnosci. Tacy jak Reyburn jednak nie przyszli. Udają, że są ponad to, że ich to nie dotyczy, że nie potrzebują nic więcej. Wiem jednak z czego to wynika. Są przesiąknięci prawicowo-religijno-homofobiczną papką, która ich otacza i wypłukuje im mózgi jak narkotyk. Mysle, że dla takich najwyższy czas na detoks.
Etykiety:
Homofobia,
Homopromocja
wtorek, 23 czerwca 2009
Jacy geje takie ich gwiazdy
Dzis przeczytałem, że Justyna Steczkowska jest ponoć ulubienicą polskich gejów i że hołd, czesć i chwała jej za gayfriendly teledysk. A ja mam wątpliwosci, czy teledysk taki znowu bardzo gayfriendly i czy Steczkowska zasługuje jakos szczególnie na miłosć homików. Ja niestety pamiętam jak promowała PiSuary. Obawiam się, że teledysk (dla mnie wątpliwie friendly) to jedynie komercyjny zabieg w celu ratowania utraconej już popularnosci w stylu "puszczę oczko gejom to kupią płytkę". Ale Steczkowska pusciła chyba oczko tylko w necie, bo z tego co wiem teledysk ten nie był pokazywany w żadnej stacji telewizyjnej. Poza tym ja oczko to ja mam w dupie. Wolałbym szczery usmiech i miłe słowo. Nie słyszałem też, by Steczkowska włączała się w promowanie praw gejów i lesbijek. Słyszałem zas jak popiera homofobicznych prawicowców. Ale jacy geje taka i ich gwiazda...
Moje gwiazdy są inne:
Moje gwiazdy są inne:
Etykiety:
Homotunes
Mexico Pride 2009
W ramach promocji homoseksualizmu śpieszę donieść, że w minioną sobotę odbyła się parada gejowska w Meksyku. W imprezie wzięło udział około 30 tysięcy osób. A już w najbliższym czasie największe parady europejskie.
Etykiety:
Homopromocja
No cóż...
Mieli opowiedzieć uczniom o tolerancji i mniejszościach seksualnych. Dyrekcja liceum we Włocławku uznała jednak, że propagują homoseksualizm i przerwała wykład. Czy dlatego że krytykowali Wojciecha Cejrowskiego i Wojciecha Wierzejskiego?
Dyrekcja III LO we Włocławku zaprosiła na wykład przedstawicieli Kampanii Przeciw Homofobii. “Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że wśród naszych uczniów są homoseksualiści. I że dla niektórych może to być problem. Chcieliśmy, żeby prelegenci, oprócz przekazania idei tolerancji wszystkim uczniom, wskazali osobom homoseksualnym, jak zaakceptować swoją orientację, jak o niej rozmawiać np. z rodzicami” - mówi lokalnemu dodatkowi Gazety Wyborczej Aneta Jaworska, wicedyrektor szkoły.Prelekcja w szkolnej auli zaczęła się zgodnie z planem. Przedstawiciele KPH zaprezentowali raport o dyskryminacji gejów i lesbijek w Polsce. Z przykładami. Pokazano zdjęcia z Parady Równości obrzucanej kamieniami przez faszystów, zacytowano także homofobiczne wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego i Wojciecha Wierzejskiego. Krotko potem dyrekcja przerwała wykład i wyprosiła prelegentów.
Dlaczego? Dyrektor Krystyna Sobczak przyznaje, że nie spodobały jej się akcenty polityczne. “Ale głównym powodem, dla którego wkroczyłam do akcji, chociaż sama prelekcji nie słyszałam, było to, co mi przekazali nauczyciele. A ci mieli wrażenie, że występujący w jakiś nieuzasadniony sposób gloryfikują homoseksualizm” - mówi Sobczak. “Nie przypominało pogadanki o tolerancji, ale manifestację jednej orientacji. Homoseksualiści zostali przedstawieni trochę tak, jakby byli jedynymi sprawiedliwymi, a cały świat ich atakował. W mojej opinii ta retoryka była niewłaściwa.” - dodaje wicedyrektor Jaworska.
Nie zgadzają się z tym uczniowie. “Bzdury. Prelegent pokazał tylko dane statystyczne. A że wspomniał Wierzejskiego i Cejrowskiego, to co? Przecież to osoby publiczne. Mnie było wstyd, że dyrekcja robi takie rzeczy” - mówi uczeń Marcin Matuszewski. Ostatecznie przedstawiciele Kampanii poszli z uczniami na nieformalne spotkanie do kawiarni.
"Gloryfikowano homoseksualizm"!!!!!! Co za głupota! A jeżeli nawet ktos gloryfikowałby homoseksualizm? To co? Nie można? Myslę, że taka pogadanka pomogłaby nie jednego młodemu gejowi czy lesbijce przy szkolnym (i nie tylko) coming oucie, a i uczniom heterykom pomagłaby pozbyć się stereotypow i homofobii, jeżeliby występowały. Ale widać nie wszyscy nauczyciele są jak Pani Marzanna Pogorzelska, dla której mam wielki szacunek i odczuwam wdzięcznosć za to, że zaangażowała się całym sercem w walkę przeciwko homofobii. Niech będzie ona przykładem dla nauczycieli nie tylko z Włocławka. Mysle, że nie tylko dla nauczycieli.
Dla tych, którzy nie wiedzą o kim mowa:
Marzanna Pogorzelska jest nauczycielką, anglistką, opiekunką Koła Amnesty International w I Liceum Ogólnokształcącym w Kędzierzynie-Koźlu. W maju 2007 roku napisała do Romana Giertycha – ówczesnego ministra edukacji – list otwarty, w którym sprzeciwiła się promowanej przez niego polityce nietolerancji wobec osób homoseksualnych. Stojąc na gruncie przestrzegania praw człowieka, poinformowała ministra, iż będzie informować swoich uczniów o mniejszościach seksualnych i o równości osób homoseksualnych pod każdym względem – co było nazywane przez Romana Giertycha ‘homoseksualną propagandą’. Marzanna Pogorzelska aktywnie włączyła się w kampanię Rady Europy „Każdy Inny – Wszyscy Równi”, organizując tematyczne happeningi w kędzierzyńskim liceum. Uczy od 15 lat.
W Gazecie Wyborczej ukazał się w 2007 r. ciekawy artykuł o Marzannie Pogorzelskiej. Polecam przeczytanie i nasladowanie.
"Szanowny Panie Ministrze, pragnę złożyć donos na samą siebie. Ucząc w liceum, przekazuję moim uczniom informacje i poglądy o równości osób homoseksualnych pod każdym względem. Staram się prostować stereotypy i krzywdzące poglądy dotyczące tych osób. Na swoje nieusprawiedliwienie dodam, że zgadzam się też z teorią Karola Darwina, o czym również informuję swoich uczniów.
Giertych to policzek dla polskiej szkoły
Tak w liście do Romana Giertycha napisała Marzanna Pogorzelska, nauczycielka z Kędzierzyna-Koźla. List wysłała do kancelarii wicepremiera i na portal Gazeta.pl.
Jest drobną blondynką, ale rękę ściska jak mężczyzna. Emanuje spokojem, mówi powoli, ważąc słowa.
Dlaczego napisała ten list? Bo kiedy Roman Giertych został ministrem edukacji, przyjęła to jako porażkę. Jako wyraz upadku pewnych zasad moralnych i etycznych.
- Zgadzam się z opinią jednego z dziennikarzy, który powiedział wtedy, że to policzek dla polskiej szkoły i polskiej oświaty. Ktoś, kto ma korzenie wszechpolskie, ksenofobiczne i nietolerancyjne, ma być Pierwszym Nauczycielem? Było to dla mnie niepojęte! - mówi Pogorzelska.
Oczekiwała, że nauczyciele wystąpią w tej sprawie, jakoś się zorganizują, wypowiedzą. Nic takiego się nie wydarzyło. Ale nie wini ich, bo sama też nic nie zrobiła.
Miała jednak nadzieję, że tak ważne stanowisko, jakim jest fotel ministra edukacji, odpowiedzialność, jaką na siebie przyjął, zobliguje Giertycha do przestrzegania pewnych norm, zasad, poszerzenia horyzontów.
- Stało się przeciwnie: nie dość, że wypowiedzi wicepremiera nie odbiegały od tego, co prezentował wcześniej, to było coraz gorzej. Zamiast starać się być ministrem lewicy, prawicy, środka, forsował swoje racje - uważa Pogorzelska.
Jej zdaniem nieuchronnie prowadziło to i doprowadziło do sytuacji, w której pewne grupy zaczęły być dyskryminowane, obrażane, traktowane nierówno. - Mówię to także z pozycji opiekunki szkolnego koła Amnesty International. Mamy tu silną grupę, która zajmuje się prawami kobiet, prawami dzieci, prawami więźniów, uchodźców. Prawami osób homoseksualnych też.
Czara nietolerancji się przelała
Akurat jeśli chodzi o prawa właśnie tej grupy, wypowiedzi ministra były szczególnie dotkliwe.
- Kontrowersyjne tematy zawsze skupiają ludzi wokół ich głosicieli, to sposób na zdobycie popularności - mówi z przekąsem Pogorzelska.
Dla niej było to jednak niedopuszczalne. A zwłaszcza ostatni pomysł ministra - o wprowadzeniu zakazu propagandy homoseksualnej w szkołach.
- I nie chodzi tu o to, że zaatakował właśnie homoseksualistów. Gdyby minister atakował tak zajadle inne mniejszości, np. Romów, ateistów, świadków Jehowy, moja reakcja byłaby taka sama, bo czara nietolerancji się przelała - mówi.
Kiedy wicepremier i jego urzędnicy ze szczególną zaciekłością zaczęli atakować osoby o innej orientacji seksualnej, zaczęli mówić o propagowaniu homoseksualizmu, nie podając żadnej definicji tej propagandy, była zaszokowana. - Bo sprawy seksualności są tak intymne, tak prywatne, że zajmowanie się akurat nią przez ministra edukacji jest co najmniej dziwne - uważa.
Marzanna zaczęła się też zastanawiać, czy aby nie uprawia propagandy homoseksualnej w swojej szkole. Dlatego napisała list, w którym między innymi stwierdziła, że nie wie, co to jest ta homoseksualna propaganda. Bo czy jest nią na przykład głoszenie haseł tolerancji i poszanowania dla inności? Tak by wynikało ze słów ministra...
Donos na siebie samą
- Zaprezentowałam w liście swoje zdanie na temat osób homoseksualnych. I jest to zdanie krańcowo odmienne od poglądów pana Giertycha, Wierzejskiego czy Orzechowskiego. Może więc to, co zrobiłam, co robię, podchodzi pod propagandę homoseksualną? - pyta. - Przecież dyskutujemy z uczniami, organizujemy debaty, mówimy o tolerancji dla wszelkiej inności. I mamy do tego prawo. Jesteśmy nauczycielami i jesteśmy ludźmi.
No i pojawiła się niepewność, czy to jeszcze głoszenie tolerancji, czy już 'propaganda homoseksualna'. - Zaczęłam się zastanawiać, co mi wolno, a czego nie - mówi Pogorzelska. - To nienormalne, bo przecież przekazuję uczniom swoje poglądy, które są przyjęte przez cywilizowaną część świata i mają uzasadnienie naukowe - w przeciwieństwie do poglądów pana Giertycha czy Wierzejskiego!
Był także inny, ważniejszy motyw jej działania. Statystyki mówią, że 5 proc. społeczeństwa to osoby homoseksualne. Jest więc absolutnie pewne, że takie są w każdej szkole. Także w Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Piramowicza w Kędzierzynie-Koźlu.
- Pomyślałam sobie: jak oni muszą się czuć, kiedy słyszą z ust ministra edukacji narodowej, że są 'zboczeńcami', 'wstrętnymi pederastami'? Oto straszliwie dyskryminowany jest ktoś, kto się nigdy nie poskarży. Bo Rom, świadek Jehowy czy ateista poskarży się na swoją krzywdę. Ale nastolatek, który właśnie odkrył, że jest gejem albo lesbijką, nie otworzy ust w tej sprawie!
To musi pozostawić ślad w psychice tych młodych ludzi. Wiem, co mówię, bo widziałam uczniów nieszczęśliwych z powodu swojej orientacji seksualnej. Mówię to jako praktyk, nauczycielka, która zetknęła się z takimi osobami - zaznacza.
Zdarzało się, że rozmawiała z uczniami homoseksualnymi. Zdarzało się, że to właśnie ona była osobą, przed którą się otwierali. Zdarzało się, że widywała ich w krańcowo trudnych życiowo sytuacjach, bliskich desperackich rozwiązań.
- Jeśli widzi się kogoś tak zdesperowanego, jak może być zdesperowany 17-latek, który czuje się wyobcowany, wie, że do końca życia będzie naznaczony, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że nic nie można z tym zrobić, nic nie da się zrobić, bo taki się urodził, to nie sposób nie reagować na herezje w rodzaju tych wygłaszanych przez ministra - nie powiem 'mojego', bo mi to przez gardło nie przejdzie - wyznaje.
Dramaty nastoletnich homoseksualistów
Nie potrafi powiedzieć, czy pomaganie takim osobom wymaga odwagi, wie, że wymaga siły, bo czasami to czysta rozpacz. Rozpacz dziecka, rozpacz rodziców, którzy na początku nie potrafią zaakceptować sytuacji. Trzeba wiele czasu, by ten stan osiągnąć. - I ja w takich sytuacjach niejednokrotnie uczestniczyłam - wspomina.
Dlatego uznała, że napisanie donosu na siebie do ministra było jej obowiązkiem. Bo w obecnej atmosferze, jaką wywołał Giertych, homoseksualni uczniowie będą się czuli jeszcze bardziej niż dotychczas wyobcowani. Na wyzwiska, które padają pod ich adresem na korytarzu, które zdarzają się w każdej szkole, teraz jest przyzwolenie. - Bo jeśli wysoki urzędnik państwowy mówi o 'wstrętnych pederastach', inny - o 'zdziczałej swołoczy', to tworzy się język bezpardonowej dyskryminacji i walki z odmiennością. Język nienawiści wobec osób, które nie są w stanie się bronić, bo pozostają w ukryciu - zaznacza Pogorzelska.
Jest rzecznikiem praw ucznia - licealiści wybrali ją w tajnych wyborach. Tym bardziej więc poczuła się zobowiązana do działania. Mąż Marzanny, kurator sądowy dla nieletnich, uznał, że warto. Ich syn Jakub (tegoroczny maturzysta wybierający się na prawo) i córka Kaja, 14-latka, są dumni z mamy - równej babki.
Gdy po opublikowaniu w 'Gazecie Wyborczej' listu zaczęła dostawać e-maile od nauczycieli i znajomych z wyrazami uznania za odwagę, zaczęła się dziwić. Gratulowali i powtarzali: to było potrzebne, to była odwaga. Wszyscy pisali to samo.
- I wtedy dopiero pomyślałam, że skoro gratulują mi odwagi, to znaczy, że jest się czego bać! - zauważa Pogorzelska. - I pomyślałam: zaraz, przecież żyjemy w demokratycznym, wolnym kraju. Napisałam list, w którym wyraziłam swoje zdanie, do czego mam konstytucyjne prawo. Cóż mi się więc może stać? Nie głosiłam rzeczy zakazanych przez konstytucję, więc czego mam się bać? Dopiero wtedy do mnie dotarło, co się dzieje z demokracją w Polsce, jak bardzo jest zagrożona.
Zdaniem Pogorzelskiej takiej ideologizacji życia publicznego i szkolnego jak obecnie nie było nigdy w demokratycznej Polsce. - Doprowadzić do tego, by człowiek bał się wyrazić swoje poglądy, do tego, że ludzie mu gratulują odwagi, jeśli zrobi coś, do czego ma niepodważalne prawo, to jest rzecz niebywała.
- Nie wiem, jaki będzie rozwój wypadków, jeśli chodzi o moją osobę - mówi Pogorzelska. - Oficjalnie nic do mnie nie dotarło, z dyrektorem szkoły rozmawialiśmy bardzo długo, to wszystko - ucina.
Bardzo by się zdziwiła, gdyby ministerstwo czy kuratorium zaczęło podejmować kroki w jej sprawie, z drugiej strony - mając na uwadze sytuację w Polsce - nie byłaby zaskoczona.
Tolerancja deprawuje młodzież?
- Spodziewam się uprzykrzania życia, może szykan, kontroli - mówi Pogorzelska. - Nie przypuszczam, by publiczny sprzeciw w sprawie tak sztandarowej dla ministra został przez niego gładko przełknięty. Może się dowiem, że deprawuję młodzież? - pyta retorycznie. - Ale mam niezachwianą pewność, że racja swobodnego wyrażania poglądów leży po mojej stronie - podkreśla. - I bez względu na wszystko nie zamierzam przestać się odzywać w sprawach, które uważam za słuszne. Moi uczniowie zostali obrażeni i coś z tym trzeba zrobić. Nie spodziewam się, by kurator czy rzecznik praw ucznia ujęli się za tymi uczniami. Ale zapytam ich o to.
Pogorzelska przypuszcza, że gdyby ktoś wyzwał inną mniejszość na przykład od brudasów, grzmieliby wszyscy. - Ale rzecz dotyczy homoseksualistów, więc cicho sza! Tak nie może być. Nie możemy się godzić na nagonkę na tych ludzi - mówi.
Jej zdaniem chore jest artykułowanie obaw, że nauczyciel gej czy nauczycielka lesbijka będzie namawiać do preferowanych przez nich zachowań. - Tacy ludzie raczej nigdy się przed uczniami nie otworzą - przekonuje. - O wiele więcej jest problemów z molestowaniem przez osoby heteroseksualne, jednak z uporem kieruje się uwagę wszystkich na te o określonych preferencjach seksualnych.
Pani Marzanna ma 43 lata, uczy 14 lat. - Pamiętam dobrze komunę, co nie jest bez znaczenia - podkreśla.
Uczy angielskiego, od kilku lat zajmuje się szkolną grupą Amnesty International. - Teraz dopiero widać, jak bardzo ona jest potrzebna - uśmiecha się gorzko. - Pewnie teraz działalność Amnesty w naszej szkole zacznie być utożsamiana tylko z obroną praw mniejszości seksualnych, co jest bzdurą, ale nie zamierzam rezygnować z działalności. Tym bardziej że młodzież garnie się do Amnesty, rozumie jej idee, pracuje z zaangażowaniem. Widać czuje tu powiew świeżego powietrza.
Rezultatem tej pracy jest aranżacja na parterze w szkolnym korytarzu poświęcona tolerancji. 'Stop homofobii' - to jej główne hasło."
Dyrekcja III LO we Włocławku zaprosiła na wykład przedstawicieli Kampanii Przeciw Homofobii. “Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że wśród naszych uczniów są homoseksualiści. I że dla niektórych może to być problem. Chcieliśmy, żeby prelegenci, oprócz przekazania idei tolerancji wszystkim uczniom, wskazali osobom homoseksualnym, jak zaakceptować swoją orientację, jak o niej rozmawiać np. z rodzicami” - mówi lokalnemu dodatkowi Gazety Wyborczej Aneta Jaworska, wicedyrektor szkoły.Prelekcja w szkolnej auli zaczęła się zgodnie z planem. Przedstawiciele KPH zaprezentowali raport o dyskryminacji gejów i lesbijek w Polsce. Z przykładami. Pokazano zdjęcia z Parady Równości obrzucanej kamieniami przez faszystów, zacytowano także homofobiczne wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego i Wojciecha Wierzejskiego. Krotko potem dyrekcja przerwała wykład i wyprosiła prelegentów.
Dlaczego? Dyrektor Krystyna Sobczak przyznaje, że nie spodobały jej się akcenty polityczne. “Ale głównym powodem, dla którego wkroczyłam do akcji, chociaż sama prelekcji nie słyszałam, było to, co mi przekazali nauczyciele. A ci mieli wrażenie, że występujący w jakiś nieuzasadniony sposób gloryfikują homoseksualizm” - mówi Sobczak. “Nie przypominało pogadanki o tolerancji, ale manifestację jednej orientacji. Homoseksualiści zostali przedstawieni trochę tak, jakby byli jedynymi sprawiedliwymi, a cały świat ich atakował. W mojej opinii ta retoryka była niewłaściwa.” - dodaje wicedyrektor Jaworska.
Nie zgadzają się z tym uczniowie. “Bzdury. Prelegent pokazał tylko dane statystyczne. A że wspomniał Wierzejskiego i Cejrowskiego, to co? Przecież to osoby publiczne. Mnie było wstyd, że dyrekcja robi takie rzeczy” - mówi uczeń Marcin Matuszewski. Ostatecznie przedstawiciele Kampanii poszli z uczniami na nieformalne spotkanie do kawiarni.
"Gloryfikowano homoseksualizm"!!!!!! Co za głupota! A jeżeli nawet ktos gloryfikowałby homoseksualizm? To co? Nie można? Myslę, że taka pogadanka pomogłaby nie jednego młodemu gejowi czy lesbijce przy szkolnym (i nie tylko) coming oucie, a i uczniom heterykom pomagłaby pozbyć się stereotypow i homofobii, jeżeliby występowały. Ale widać nie wszyscy nauczyciele są jak Pani Marzanna Pogorzelska, dla której mam wielki szacunek i odczuwam wdzięcznosć za to, że zaangażowała się całym sercem w walkę przeciwko homofobii. Niech będzie ona przykładem dla nauczycieli nie tylko z Włocławka. Mysle, że nie tylko dla nauczycieli.
Dla tych, którzy nie wiedzą o kim mowa:
Marzanna Pogorzelska jest nauczycielką, anglistką, opiekunką Koła Amnesty International w I Liceum Ogólnokształcącym w Kędzierzynie-Koźlu. W maju 2007 roku napisała do Romana Giertycha – ówczesnego ministra edukacji – list otwarty, w którym sprzeciwiła się promowanej przez niego polityce nietolerancji wobec osób homoseksualnych. Stojąc na gruncie przestrzegania praw człowieka, poinformowała ministra, iż będzie informować swoich uczniów o mniejszościach seksualnych i o równości osób homoseksualnych pod każdym względem – co było nazywane przez Romana Giertycha ‘homoseksualną propagandą’. Marzanna Pogorzelska aktywnie włączyła się w kampanię Rady Europy „Każdy Inny – Wszyscy Równi”, organizując tematyczne happeningi w kędzierzyńskim liceum. Uczy od 15 lat.
W Gazecie Wyborczej ukazał się w 2007 r. ciekawy artykuł o Marzannie Pogorzelskiej. Polecam przeczytanie i nasladowanie.
"Szanowny Panie Ministrze, pragnę złożyć donos na samą siebie. Ucząc w liceum, przekazuję moim uczniom informacje i poglądy o równości osób homoseksualnych pod każdym względem. Staram się prostować stereotypy i krzywdzące poglądy dotyczące tych osób. Na swoje nieusprawiedliwienie dodam, że zgadzam się też z teorią Karola Darwina, o czym również informuję swoich uczniów.
Giertych to policzek dla polskiej szkoły
Tak w liście do Romana Giertycha napisała Marzanna Pogorzelska, nauczycielka z Kędzierzyna-Koźla. List wysłała do kancelarii wicepremiera i na portal Gazeta.pl.
Jest drobną blondynką, ale rękę ściska jak mężczyzna. Emanuje spokojem, mówi powoli, ważąc słowa.
Dlaczego napisała ten list? Bo kiedy Roman Giertych został ministrem edukacji, przyjęła to jako porażkę. Jako wyraz upadku pewnych zasad moralnych i etycznych.
- Zgadzam się z opinią jednego z dziennikarzy, który powiedział wtedy, że to policzek dla polskiej szkoły i polskiej oświaty. Ktoś, kto ma korzenie wszechpolskie, ksenofobiczne i nietolerancyjne, ma być Pierwszym Nauczycielem? Było to dla mnie niepojęte! - mówi Pogorzelska.
Oczekiwała, że nauczyciele wystąpią w tej sprawie, jakoś się zorganizują, wypowiedzą. Nic takiego się nie wydarzyło. Ale nie wini ich, bo sama też nic nie zrobiła.
Miała jednak nadzieję, że tak ważne stanowisko, jakim jest fotel ministra edukacji, odpowiedzialność, jaką na siebie przyjął, zobliguje Giertycha do przestrzegania pewnych norm, zasad, poszerzenia horyzontów.
- Stało się przeciwnie: nie dość, że wypowiedzi wicepremiera nie odbiegały od tego, co prezentował wcześniej, to było coraz gorzej. Zamiast starać się być ministrem lewicy, prawicy, środka, forsował swoje racje - uważa Pogorzelska.
Jej zdaniem nieuchronnie prowadziło to i doprowadziło do sytuacji, w której pewne grupy zaczęły być dyskryminowane, obrażane, traktowane nierówno. - Mówię to także z pozycji opiekunki szkolnego koła Amnesty International. Mamy tu silną grupę, która zajmuje się prawami kobiet, prawami dzieci, prawami więźniów, uchodźców. Prawami osób homoseksualnych też.
Czara nietolerancji się przelała
Akurat jeśli chodzi o prawa właśnie tej grupy, wypowiedzi ministra były szczególnie dotkliwe.
- Kontrowersyjne tematy zawsze skupiają ludzi wokół ich głosicieli, to sposób na zdobycie popularności - mówi z przekąsem Pogorzelska.
Dla niej było to jednak niedopuszczalne. A zwłaszcza ostatni pomysł ministra - o wprowadzeniu zakazu propagandy homoseksualnej w szkołach.
- I nie chodzi tu o to, że zaatakował właśnie homoseksualistów. Gdyby minister atakował tak zajadle inne mniejszości, np. Romów, ateistów, świadków Jehowy, moja reakcja byłaby taka sama, bo czara nietolerancji się przelała - mówi.
Kiedy wicepremier i jego urzędnicy ze szczególną zaciekłością zaczęli atakować osoby o innej orientacji seksualnej, zaczęli mówić o propagowaniu homoseksualizmu, nie podając żadnej definicji tej propagandy, była zaszokowana. - Bo sprawy seksualności są tak intymne, tak prywatne, że zajmowanie się akurat nią przez ministra edukacji jest co najmniej dziwne - uważa.
Marzanna zaczęła się też zastanawiać, czy aby nie uprawia propagandy homoseksualnej w swojej szkole. Dlatego napisała list, w którym między innymi stwierdziła, że nie wie, co to jest ta homoseksualna propaganda. Bo czy jest nią na przykład głoszenie haseł tolerancji i poszanowania dla inności? Tak by wynikało ze słów ministra...
Donos na siebie samą
- Zaprezentowałam w liście swoje zdanie na temat osób homoseksualnych. I jest to zdanie krańcowo odmienne od poglądów pana Giertycha, Wierzejskiego czy Orzechowskiego. Może więc to, co zrobiłam, co robię, podchodzi pod propagandę homoseksualną? - pyta. - Przecież dyskutujemy z uczniami, organizujemy debaty, mówimy o tolerancji dla wszelkiej inności. I mamy do tego prawo. Jesteśmy nauczycielami i jesteśmy ludźmi.
No i pojawiła się niepewność, czy to jeszcze głoszenie tolerancji, czy już 'propaganda homoseksualna'. - Zaczęłam się zastanawiać, co mi wolno, a czego nie - mówi Pogorzelska. - To nienormalne, bo przecież przekazuję uczniom swoje poglądy, które są przyjęte przez cywilizowaną część świata i mają uzasadnienie naukowe - w przeciwieństwie do poglądów pana Giertycha czy Wierzejskiego!
Był także inny, ważniejszy motyw jej działania. Statystyki mówią, że 5 proc. społeczeństwa to osoby homoseksualne. Jest więc absolutnie pewne, że takie są w każdej szkole. Także w Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Piramowicza w Kędzierzynie-Koźlu.
- Pomyślałam sobie: jak oni muszą się czuć, kiedy słyszą z ust ministra edukacji narodowej, że są 'zboczeńcami', 'wstrętnymi pederastami'? Oto straszliwie dyskryminowany jest ktoś, kto się nigdy nie poskarży. Bo Rom, świadek Jehowy czy ateista poskarży się na swoją krzywdę. Ale nastolatek, który właśnie odkrył, że jest gejem albo lesbijką, nie otworzy ust w tej sprawie!
To musi pozostawić ślad w psychice tych młodych ludzi. Wiem, co mówię, bo widziałam uczniów nieszczęśliwych z powodu swojej orientacji seksualnej. Mówię to jako praktyk, nauczycielka, która zetknęła się z takimi osobami - zaznacza.
Zdarzało się, że rozmawiała z uczniami homoseksualnymi. Zdarzało się, że to właśnie ona była osobą, przed którą się otwierali. Zdarzało się, że widywała ich w krańcowo trudnych życiowo sytuacjach, bliskich desperackich rozwiązań.
- Jeśli widzi się kogoś tak zdesperowanego, jak może być zdesperowany 17-latek, który czuje się wyobcowany, wie, że do końca życia będzie naznaczony, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że nic nie można z tym zrobić, nic nie da się zrobić, bo taki się urodził, to nie sposób nie reagować na herezje w rodzaju tych wygłaszanych przez ministra - nie powiem 'mojego', bo mi to przez gardło nie przejdzie - wyznaje.
Dramaty nastoletnich homoseksualistów
Nie potrafi powiedzieć, czy pomaganie takim osobom wymaga odwagi, wie, że wymaga siły, bo czasami to czysta rozpacz. Rozpacz dziecka, rozpacz rodziców, którzy na początku nie potrafią zaakceptować sytuacji. Trzeba wiele czasu, by ten stan osiągnąć. - I ja w takich sytuacjach niejednokrotnie uczestniczyłam - wspomina.
Dlatego uznała, że napisanie donosu na siebie do ministra było jej obowiązkiem. Bo w obecnej atmosferze, jaką wywołał Giertych, homoseksualni uczniowie będą się czuli jeszcze bardziej niż dotychczas wyobcowani. Na wyzwiska, które padają pod ich adresem na korytarzu, które zdarzają się w każdej szkole, teraz jest przyzwolenie. - Bo jeśli wysoki urzędnik państwowy mówi o 'wstrętnych pederastach', inny - o 'zdziczałej swołoczy', to tworzy się język bezpardonowej dyskryminacji i walki z odmiennością. Język nienawiści wobec osób, które nie są w stanie się bronić, bo pozostają w ukryciu - zaznacza Pogorzelska.
Jest rzecznikiem praw ucznia - licealiści wybrali ją w tajnych wyborach. Tym bardziej więc poczuła się zobowiązana do działania. Mąż Marzanny, kurator sądowy dla nieletnich, uznał, że warto. Ich syn Jakub (tegoroczny maturzysta wybierający się na prawo) i córka Kaja, 14-latka, są dumni z mamy - równej babki.
Gdy po opublikowaniu w 'Gazecie Wyborczej' listu zaczęła dostawać e-maile od nauczycieli i znajomych z wyrazami uznania za odwagę, zaczęła się dziwić. Gratulowali i powtarzali: to było potrzebne, to była odwaga. Wszyscy pisali to samo.
- I wtedy dopiero pomyślałam, że skoro gratulują mi odwagi, to znaczy, że jest się czego bać! - zauważa Pogorzelska. - I pomyślałam: zaraz, przecież żyjemy w demokratycznym, wolnym kraju. Napisałam list, w którym wyraziłam swoje zdanie, do czego mam konstytucyjne prawo. Cóż mi się więc może stać? Nie głosiłam rzeczy zakazanych przez konstytucję, więc czego mam się bać? Dopiero wtedy do mnie dotarło, co się dzieje z demokracją w Polsce, jak bardzo jest zagrożona.
Zdaniem Pogorzelskiej takiej ideologizacji życia publicznego i szkolnego jak obecnie nie było nigdy w demokratycznej Polsce. - Doprowadzić do tego, by człowiek bał się wyrazić swoje poglądy, do tego, że ludzie mu gratulują odwagi, jeśli zrobi coś, do czego ma niepodważalne prawo, to jest rzecz niebywała.
- Nie wiem, jaki będzie rozwój wypadków, jeśli chodzi o moją osobę - mówi Pogorzelska. - Oficjalnie nic do mnie nie dotarło, z dyrektorem szkoły rozmawialiśmy bardzo długo, to wszystko - ucina.
Bardzo by się zdziwiła, gdyby ministerstwo czy kuratorium zaczęło podejmować kroki w jej sprawie, z drugiej strony - mając na uwadze sytuację w Polsce - nie byłaby zaskoczona.
Tolerancja deprawuje młodzież?
- Spodziewam się uprzykrzania życia, może szykan, kontroli - mówi Pogorzelska. - Nie przypuszczam, by publiczny sprzeciw w sprawie tak sztandarowej dla ministra został przez niego gładko przełknięty. Może się dowiem, że deprawuję młodzież? - pyta retorycznie. - Ale mam niezachwianą pewność, że racja swobodnego wyrażania poglądów leży po mojej stronie - podkreśla. - I bez względu na wszystko nie zamierzam przestać się odzywać w sprawach, które uważam za słuszne. Moi uczniowie zostali obrażeni i coś z tym trzeba zrobić. Nie spodziewam się, by kurator czy rzecznik praw ucznia ujęli się za tymi uczniami. Ale zapytam ich o to.
Pogorzelska przypuszcza, że gdyby ktoś wyzwał inną mniejszość na przykład od brudasów, grzmieliby wszyscy. - Ale rzecz dotyczy homoseksualistów, więc cicho sza! Tak nie może być. Nie możemy się godzić na nagonkę na tych ludzi - mówi.
Jej zdaniem chore jest artykułowanie obaw, że nauczyciel gej czy nauczycielka lesbijka będzie namawiać do preferowanych przez nich zachowań. - Tacy ludzie raczej nigdy się przed uczniami nie otworzą - przekonuje. - O wiele więcej jest problemów z molestowaniem przez osoby heteroseksualne, jednak z uporem kieruje się uwagę wszystkich na te o określonych preferencjach seksualnych.
Pani Marzanna ma 43 lata, uczy 14 lat. - Pamiętam dobrze komunę, co nie jest bez znaczenia - podkreśla.
Uczy angielskiego, od kilku lat zajmuje się szkolną grupą Amnesty International. - Teraz dopiero widać, jak bardzo ona jest potrzebna - uśmiecha się gorzko. - Pewnie teraz działalność Amnesty w naszej szkole zacznie być utożsamiana tylko z obroną praw mniejszości seksualnych, co jest bzdurą, ale nie zamierzam rezygnować z działalności. Tym bardziej że młodzież garnie się do Amnesty, rozumie jej idee, pracuje z zaangażowaniem. Widać czuje tu powiew świeżego powietrza.
Rezultatem tej pracy jest aranżacja na parterze w szkolnym korytarzu poświęcona tolerancji. 'Stop homofobii' - to jej główne hasło."
Etykiety:
Homofobia
poniedziałek, 22 czerwca 2009
Niski sąd
Niedawno sąd warszawski rozpatrujący skargę w trybie wyborczym Krystiana Legierskiego na kandydatkę do EP - Mięsikowską-Szreder - stwierdził, że w dalszym ciągu w środowisku medycznym toczy się spór, czy homoseksualizm można leczyć, a w związku z tym, czy jest on chorobą. Ubolewam nad wiedzą polskich sędziów. Międzynarodowa Organizacja Zdrowia jak i Polskie Towarzystwo Seksuologiczne wyraźnie stwierdza, że homoseksualizm nie jest chorobą ani zaburzeniem. Spór to się może toczy, ale na kruchtach parafialnych polskiego zadupia, ale tu mamy raczej do czynienia z homofobiczną ideologią i zwykłą ludzką głupotą. Poza tym, można mówić o próbach zmiany a nie leczenia homoseksualizmu. A próby zmiany orientacji seksualnej można prowadzić również w odniesieniu do heteroseksualizmu. Ale ja się pytam z jakim skutkiem? Nie jest znana ani jedna potwierdzona zmiana orientacji seksualnej, ani z homoseksualizmu na heteroseksualim ani vice versa. Religijni faszysci mogą czasem ludziom robić wodę z mózgu, a poddani temu terrorowi ludzie starać się zaprzestać kontaktów seksualnych co nie ma jednak nic wspólnego ze zmianą orientacji. To, że przestanę spać z facetami nie oznacza, że przestali mnie podniecać. Wrto wspomnieć, że organizacje medyczne na świecie potępiają próby zmiany orientacji seksualnej - po pierwsze z tego powodu, że nie powodują one żadnej zmiany a po drugie dlatego, że są są szkodliwe. Nawet jeśli znalezionoby sposób na zmianę orientacji seksualnej i byloby to możliwe nie oznacza, że sama orientacja seksualna jest czyms złym. Są osoby, które decydują się na wybielenie skóry, ale nie oznacza to, że ciemny kolor skóry jest chorobą albo czymś gorszym niż jasny. Jednoczesnie uzasadnianie wyroku przez sąd obiegowymi opiniami przeraża.
Czy skład sędziowski w opisywanej sprawie jest aż tak głupi, że nie jest już zdolny do logicznego myslenia? A może wyrok to przejaw homofobii a nie braków edukacyjnych? To pytanie pozostawiam otwarte. Jesli to wynik niewiedzy to najwyższa pora na naukę. Jesli homofobia - najwyższy czas udać się do specjalisty od zdrowia psychicznego, bo homofobia - w odróżnieniu od homoseksualizmu - jest chorobą i można ją leczyć.
Mam nadzieję, że Krystian Legierski - zgodnie ze złożoną w Radiu Tok FM deklaracją - będzie dalej odwoływał się (choćby nawet do Stasburga), by podobne, ośmieszające instytucje sądu wyroki nie zapadały.
Czy skład sędziowski w opisywanej sprawie jest aż tak głupi, że nie jest już zdolny do logicznego myslenia? A może wyrok to przejaw homofobii a nie braków edukacyjnych? To pytanie pozostawiam otwarte. Jesli to wynik niewiedzy to najwyższa pora na naukę. Jesli homofobia - najwyższy czas udać się do specjalisty od zdrowia psychicznego, bo homofobia - w odróżnieniu od homoseksualizmu - jest chorobą i można ją leczyć.
Mam nadzieję, że Krystian Legierski - zgodnie ze złożoną w Radiu Tok FM deklaracją - będzie dalej odwoływał się (choćby nawet do Stasburga), by podobne, ośmieszające instytucje sądu wyroki nie zapadały.
niedziela, 21 czerwca 2009
Dyskryminacja w ramach walki o równouprawnienie
"Ochroniarze wyrzucili mnie z Kongresu Kobiet, mówiąc, że muszę oddać identyfikator i nie mogę wrócić na kongres, bo "organizatorzy sobie mojej obecności nie życzą". Nie pozwolono mi nawet zabrać moich osobistych rzeczy! Jeśli nie miałabym przy sobie dokumentów i kluczy, to nie miałabym nawet jak wrócić do domu!" - tak całą sytuację opisuje na jednym z forów Anna Zawadzka, prezes Fundacji Anka Zet Studio.
Za co? A za to, że omieliła się zapytać podczas Kongresu Kobiet o ustawę o rejestrowanych związkach partnerskich. Za to została wyprowadzona przez dwóch ochroniarzy z sali. Zabroniono jej też dalszego udziału w Kongresie.
Mam wrażenie, że organizatorzy postanowili zrobić sobie spęd kółka wzajemnej adoracji. Czyli - zorganizujemy parę spotkań, pokadzimy sobie na wzajem, wydamy trochę kasy, pokażemy Kwasniewską, Bochniarz i Srodę, poudajemy, że o cos walczymy i przez to poczujemy się lepiej. Czyżby hipokryzja? Dotąd uważałem, że koła feministyczne to prężne srodowisko działające na rzecz równouprawnienia nie tylko kobiet ale innych dyskryminowanych grup. A okazało się, że to gówno prawda. Widać organizatorzy kongresu uznali, że równosć równoscią, ale...heteroseksualna kobieta jest równiejsza od kobiety homoseksualnej. Niewygodnych pytań nie zadawać, zadających takie pytania siłą wyprowadzać. Wstyd drogie panie, wstyd.
Za co? A za to, że omieliła się zapytać podczas Kongresu Kobiet o ustawę o rejestrowanych związkach partnerskich. Za to została wyprowadzona przez dwóch ochroniarzy z sali. Zabroniono jej też dalszego udziału w Kongresie.
Mam wrażenie, że organizatorzy postanowili zrobić sobie spęd kółka wzajemnej adoracji. Czyli - zorganizujemy parę spotkań, pokadzimy sobie na wzajem, wydamy trochę kasy, pokażemy Kwasniewską, Bochniarz i Srodę, poudajemy, że o cos walczymy i przez to poczujemy się lepiej. Czyżby hipokryzja? Dotąd uważałem, że koła feministyczne to prężne srodowisko działające na rzecz równouprawnienia nie tylko kobiet ale innych dyskryminowanych grup. A okazało się, że to gówno prawda. Widać organizatorzy kongresu uznali, że równosć równoscią, ale...heteroseksualna kobieta jest równiejsza od kobiety homoseksualnej. Niewygodnych pytań nie zadawać, zadających takie pytania siłą wyprowadzać. Wstyd drogie panie, wstyd.
Etykiety:
Homofobia
sobota, 20 czerwca 2009
Jan Hartman - Geje, lesbijki, hipokryci
W dzisiejszej Gazecie Wyborczej kolejny ciekawy tekst Jana Hartmana. Dla tych, którzy nie czytali:
"Dr Bogdan Dziobkowski w artykule "Beatyfikacja homoseksualizmu" ("Rzeczpospolita" z 8 czerwca) upomina się o prawo wolnych ludzi do krytyki homoseksualizmu, a także ostrzega przed restrykcyjną poprawnością polityczną nakazującą traktowanie homoseksualistów jak święte krowy. Odpowiadam mu przysłowiem: nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Jeszcze długo gaszenie pożarów homofobii będzie zajęciem godnym polskiego intelektualisty, zanim stanie się nim ogacanie różyczek swobody w manifestowaniu braku sympatii do homoseksualistów
Za to Janusz Majcherek w artykule "Naturalnie, kulturalnie" ("Gazeta Wyborcza", 29 maja) stawia pod tablicą obie strony - obrońców homoseksualistów oraz ich krytyków. Upomina jednych i drugich, że bezkrytycznie powołują się na dyskusyjne kategorie "naturalnego" i "nienaturalnego" oraz niefortunnie odwołują się do wiedzy naukowej, zapominając, że nauka ustala, jak jest, a nie jak być powinno, na przykład jak powinniśmy traktować homoseksualizm.
Prof. Majcherek ma rację, że w dyskusjach o homoseksualizmie padają argumenty niecelne. Jeśli jednak poświęca swój artykuł wyłącznie tej właśnie okoliczności, to można odnieść wrażenie, iż sam pragnie w kwestii zasadniczej zachować neutralność, tak jakby prawda była gdzieś "pośrodku". Tego zaś nie mogę zaakceptować. Tym bardziej nie mogę zmilczeć, że grupa profesorów podpisała list w obronie prawa studentów UKSW do organizowania konferencji z udziałem Paula Camerona. Od Majcherka oczekiwałbym ostrej reakcji najpierw przeciwko homofobii, a potem hipokryzji, tymczasem słyszę jeno krakowskie "no taak". Niechaj więc z moich ust wybrzmi nowohuckie: no nie!
Jeśli chodzi o obronę złotej wolności akademickiej, to przypomnę sygnatariuszom listu, iż to, co nazywamy konferencją naukową, polega na zgromadzeniu przedstawicieli pewnej dyscypliny naukowej przybyłych na zaproszenie instytucji zajmującej się badaniami w tejże dziedzinie. Gdyby na przykład prof. Jacek Bomba zorganizował w Klinice Psychiatrii UJ konferencję o homoseksualizmie, a ktokolwiek bronił mu zapraszać tam, kogo tylko sobie życzy, łącznie z p. Cameronem, byłby to zamach na wolność nauki. Jeśli jednak grupa studentów niebędących specjalistami organizuje odczyt hochsztaplera, nazywając to konferencją naukową, wolno nam sprzeciwić się temu, zwracając uwagę, że słowo "nauka" zostało w tym przypadku nadużyte, a prawo do decydowania, co jest, a co nie jest naukowe, nie przysługuje akurat tejże grupie studentów. Nie sądzę, żeby sygnatariusze listu tego nie wiedzieli. Stąd moje przypuszczenie, że ich interwencją nie powoduje święty gniew na pogwałcenie swobód akademickich, lecz raczej sympatia do tez Camerona, pogromcy gejów i lesbijek.
Do niedawna w naszej i nie tylko naszej kulturze uchodziły za naturalne zachowania i stosunki, które od dziś uważamy za złe bądź haniebne. Nasza moralność przechodzi bowiem ewolucję - odkrywamy nowe obszary powinności i odpowiedzialności, nowe winy i nowe zasługi, zwłaszcza w sferze publicznej. Już trzysta lat temu ludzie postępowi dostrzegli, że niewolnictwo jest złem. Nieco później upowszechnił się pogląd moralny, iż złem jest również przemoc, nierówność praw wynikła z urodzenia, rasizm, nędza. Następnie nasi ojcowie uznali, że wszystkim mężczyznom należą się prawa polityczne, a ustrój demokratyczny, oparty na konstytucji gwarantującej ochronę mniejszościom, powszechne swobody polityczne i równe prawo do udziału w sprawowaniu władzy każdemu obywatelowi, jest jedynym ustrojem moralnie godziwym. Nieco później te liberalne ideały uzupełniono ważną korektą: prawa obywatelskie i polityczne powinny przysługiwać także kobietom. Na tym jednak nie koniec. Moralność ewoluuje dalej, na naszych oczach. Jeśli jeszcze niedawno mało kogo oburzało dręczenie zwierząt i niszczenie środowiska, to dziś uważamy się za moralnie odpowiedzialnych za dobrostan ekosystemów, a czującym i cierpiącym zwierzętom przyznajemy daleko idącą moralną i prawną ochronę.
Rozwojowi moralności w czasach nowożytnych towarzyszy zmiana akcentów w rozumieniu dobra i zła moralnego. O ile dawniej decydujące znaczenie dla oceny postępowania człowieka miała zgodność jego czynów z normami obyczajowymi i rytualnymi, a także względy honoru i miłosierdzia, to dzisiaj w moralności publicznej na czoło wysuwają się inne motywy: poszanowanie wolności i tolerancja dla odmienności, troska o prawa mniejszości, pragnienie pokoju. Dlatego właśnie uważamy za szczególnie naganne takie czyny, które sieją strach, zniewolenie i przemoc, a powstrzymujemy się od potępiania zachowań, które nie powodują cierpień, strat ani innego rodzaju krzywd osób trzecich. Rozwój etyczny społeczeństw nowoczesnych jest pewnym faktem - przebieg zmian w dziedzinie naszych ocen dobra i zła jest właśnie taki, jak to opisałem. Niemniej jednak zawsze istniały i nadal istnieją siły oporu hamujące ten proces. Zwłaszcza środowiska wyznaniowe (różnych religii) ociągają się z postępem moralnym, jakkolwiek zwykle w końcu, po latach zapierania się i prób zawracania rzeki kijem, dają za wygraną. Jeszcze niedawno Kościoły Zachodu gromiły demokrację oraz wolność słowa i wyznania. Jeszcze niedawno okazywały wzgardę innowiercom i domagały się, by państwo stanowiło prawa zgodne z żądaniami panującej wiary. Dziś, w zdecydowanej większości, musiały zmienić poglądy. Ludy bowiem poszły za nowymi bogami: wolności, tolerancji, zgody. Moralny anachronizm, przynajmniej na Zachodzie, broni ostatnich już przyczółków. Ktoś protestuje przeciwko nauce o ewolucji, ktoś domaga się, aby konstytucja wyróżniała jedną z religii, ktoś głosi, że homoseksualizm to "nieład moralny". Patrzę ze spokojem na te relikty czasów minionych, jeśli spotykam je w głębokich, "etnicznych" warstwach społeczeństwa, pośród ludzi niewykształconych. Gdy jednak widzę je pośród ludzi z cenzusem, na wyższych uczelniach, nie mogę milczeć.
Otóż, jakkolwiek to jest banalne, okoliczności nakazują przypomnieć, że dla niczyich praw nie ma żadnego znaczenia, czy homoseksualizm jest wrodzony, czy nabyty. Zapewne czasami jest osobistym wyborem i ekstrawagancją. Być może też niektórzy geje i lesbijki cierpią i chcą się zmienić. Może inni za to uważają się za wybrańców losu i są szczęśliwi. Nic nam do tego. Orientacja seksualna i związany z nią styl życia to sprawa osobista. I nie ma tu żadnego znaczenia, czy homoseksualiści częściej niż inni dopuszczają się pedofilii ani czy powodują więcej wypadków samochodowych, tak jak nie ma znaczenia, czy rudzi częściej kłamią, a szewcy częściej klną. Nie przesądza to o niczyjej winie ani nie uzasadnia żadnej dyskryminacji. Wolisz kobiety - dobrze. Brzydzisz się homoseksualizmu - twoja rzecz i twoje prawo. Możesz nawet o tym mówić. Ale nie masz prawa ograniczać niczyich praw, gremialnie potępiać i obrażać ludzi, którzy nie robią ci żadnej krzywdy. Jeśli to czynisz, sam grzeszysz. Grzeszysz pogardą, poniżaniem, dyskryminacją i niesprawiedliwością. To homofobia jest grzechem, zgorszeniem i zagrożeniem, a nie homoseksualizm. To z niej, a nie z homoseksualnej miłości, wypływa strach i krzywda niewinnych. Jest mi wstyd, że w moim kraju uczy się dzieci, także te o skłonnościach homoseksualnych, iż homoseksualiści powinni powstrzymywać się od miłości fizycznej, że nie wolno im kochać się i wieść wspólnego życia, jakie wiodą mężczyźni z kobietami. Jad pogardy dla gejów i lesbijek sączy się już w szkole, a czasami, niestety, także na uniwersytecie. Toczą go ludzie z fałszywą troską na twarzy, z obleśną miną hipokryty: "co złego, to nie ja". Wstyd, panowie. Zachowajcie swoje uprzedzenia dla siebie albo mówcie otwartym tekstem. Wszystko, byle nie hipokryzja. Bo hipokryzja to zły duch niszczący wspólnotę."
prof. Jan Hartman, filozof i etyk, Collegium Medicum UJ
"Gazeta Wyborcza", 19.06.2009
"Dr Bogdan Dziobkowski w artykule "Beatyfikacja homoseksualizmu" ("Rzeczpospolita" z 8 czerwca) upomina się o prawo wolnych ludzi do krytyki homoseksualizmu, a także ostrzega przed restrykcyjną poprawnością polityczną nakazującą traktowanie homoseksualistów jak święte krowy. Odpowiadam mu przysłowiem: nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Jeszcze długo gaszenie pożarów homofobii będzie zajęciem godnym polskiego intelektualisty, zanim stanie się nim ogacanie różyczek swobody w manifestowaniu braku sympatii do homoseksualistów
Za to Janusz Majcherek w artykule "Naturalnie, kulturalnie" ("Gazeta Wyborcza", 29 maja) stawia pod tablicą obie strony - obrońców homoseksualistów oraz ich krytyków. Upomina jednych i drugich, że bezkrytycznie powołują się na dyskusyjne kategorie "naturalnego" i "nienaturalnego" oraz niefortunnie odwołują się do wiedzy naukowej, zapominając, że nauka ustala, jak jest, a nie jak być powinno, na przykład jak powinniśmy traktować homoseksualizm.
Prof. Majcherek ma rację, że w dyskusjach o homoseksualizmie padają argumenty niecelne. Jeśli jednak poświęca swój artykuł wyłącznie tej właśnie okoliczności, to można odnieść wrażenie, iż sam pragnie w kwestii zasadniczej zachować neutralność, tak jakby prawda była gdzieś "pośrodku". Tego zaś nie mogę zaakceptować. Tym bardziej nie mogę zmilczeć, że grupa profesorów podpisała list w obronie prawa studentów UKSW do organizowania konferencji z udziałem Paula Camerona. Od Majcherka oczekiwałbym ostrej reakcji najpierw przeciwko homofobii, a potem hipokryzji, tymczasem słyszę jeno krakowskie "no taak". Niechaj więc z moich ust wybrzmi nowohuckie: no nie!
Jeśli chodzi o obronę złotej wolności akademickiej, to przypomnę sygnatariuszom listu, iż to, co nazywamy konferencją naukową, polega na zgromadzeniu przedstawicieli pewnej dyscypliny naukowej przybyłych na zaproszenie instytucji zajmującej się badaniami w tejże dziedzinie. Gdyby na przykład prof. Jacek Bomba zorganizował w Klinice Psychiatrii UJ konferencję o homoseksualizmie, a ktokolwiek bronił mu zapraszać tam, kogo tylko sobie życzy, łącznie z p. Cameronem, byłby to zamach na wolność nauki. Jeśli jednak grupa studentów niebędących specjalistami organizuje odczyt hochsztaplera, nazywając to konferencją naukową, wolno nam sprzeciwić się temu, zwracając uwagę, że słowo "nauka" zostało w tym przypadku nadużyte, a prawo do decydowania, co jest, a co nie jest naukowe, nie przysługuje akurat tejże grupie studentów. Nie sądzę, żeby sygnatariusze listu tego nie wiedzieli. Stąd moje przypuszczenie, że ich interwencją nie powoduje święty gniew na pogwałcenie swobód akademickich, lecz raczej sympatia do tez Camerona, pogromcy gejów i lesbijek.
Do niedawna w naszej i nie tylko naszej kulturze uchodziły za naturalne zachowania i stosunki, które od dziś uważamy za złe bądź haniebne. Nasza moralność przechodzi bowiem ewolucję - odkrywamy nowe obszary powinności i odpowiedzialności, nowe winy i nowe zasługi, zwłaszcza w sferze publicznej. Już trzysta lat temu ludzie postępowi dostrzegli, że niewolnictwo jest złem. Nieco później upowszechnił się pogląd moralny, iż złem jest również przemoc, nierówność praw wynikła z urodzenia, rasizm, nędza. Następnie nasi ojcowie uznali, że wszystkim mężczyznom należą się prawa polityczne, a ustrój demokratyczny, oparty na konstytucji gwarantującej ochronę mniejszościom, powszechne swobody polityczne i równe prawo do udziału w sprawowaniu władzy każdemu obywatelowi, jest jedynym ustrojem moralnie godziwym. Nieco później te liberalne ideały uzupełniono ważną korektą: prawa obywatelskie i polityczne powinny przysługiwać także kobietom. Na tym jednak nie koniec. Moralność ewoluuje dalej, na naszych oczach. Jeśli jeszcze niedawno mało kogo oburzało dręczenie zwierząt i niszczenie środowiska, to dziś uważamy się za moralnie odpowiedzialnych za dobrostan ekosystemów, a czującym i cierpiącym zwierzętom przyznajemy daleko idącą moralną i prawną ochronę.
Rozwojowi moralności w czasach nowożytnych towarzyszy zmiana akcentów w rozumieniu dobra i zła moralnego. O ile dawniej decydujące znaczenie dla oceny postępowania człowieka miała zgodność jego czynów z normami obyczajowymi i rytualnymi, a także względy honoru i miłosierdzia, to dzisiaj w moralności publicznej na czoło wysuwają się inne motywy: poszanowanie wolności i tolerancja dla odmienności, troska o prawa mniejszości, pragnienie pokoju. Dlatego właśnie uważamy za szczególnie naganne takie czyny, które sieją strach, zniewolenie i przemoc, a powstrzymujemy się od potępiania zachowań, które nie powodują cierpień, strat ani innego rodzaju krzywd osób trzecich. Rozwój etyczny społeczeństw nowoczesnych jest pewnym faktem - przebieg zmian w dziedzinie naszych ocen dobra i zła jest właśnie taki, jak to opisałem. Niemniej jednak zawsze istniały i nadal istnieją siły oporu hamujące ten proces. Zwłaszcza środowiska wyznaniowe (różnych religii) ociągają się z postępem moralnym, jakkolwiek zwykle w końcu, po latach zapierania się i prób zawracania rzeki kijem, dają za wygraną. Jeszcze niedawno Kościoły Zachodu gromiły demokrację oraz wolność słowa i wyznania. Jeszcze niedawno okazywały wzgardę innowiercom i domagały się, by państwo stanowiło prawa zgodne z żądaniami panującej wiary. Dziś, w zdecydowanej większości, musiały zmienić poglądy. Ludy bowiem poszły za nowymi bogami: wolności, tolerancji, zgody. Moralny anachronizm, przynajmniej na Zachodzie, broni ostatnich już przyczółków. Ktoś protestuje przeciwko nauce o ewolucji, ktoś domaga się, aby konstytucja wyróżniała jedną z religii, ktoś głosi, że homoseksualizm to "nieład moralny". Patrzę ze spokojem na te relikty czasów minionych, jeśli spotykam je w głębokich, "etnicznych" warstwach społeczeństwa, pośród ludzi niewykształconych. Gdy jednak widzę je pośród ludzi z cenzusem, na wyższych uczelniach, nie mogę milczeć.
Otóż, jakkolwiek to jest banalne, okoliczności nakazują przypomnieć, że dla niczyich praw nie ma żadnego znaczenia, czy homoseksualizm jest wrodzony, czy nabyty. Zapewne czasami jest osobistym wyborem i ekstrawagancją. Być może też niektórzy geje i lesbijki cierpią i chcą się zmienić. Może inni za to uważają się za wybrańców losu i są szczęśliwi. Nic nam do tego. Orientacja seksualna i związany z nią styl życia to sprawa osobista. I nie ma tu żadnego znaczenia, czy homoseksualiści częściej niż inni dopuszczają się pedofilii ani czy powodują więcej wypadków samochodowych, tak jak nie ma znaczenia, czy rudzi częściej kłamią, a szewcy częściej klną. Nie przesądza to o niczyjej winie ani nie uzasadnia żadnej dyskryminacji. Wolisz kobiety - dobrze. Brzydzisz się homoseksualizmu - twoja rzecz i twoje prawo. Możesz nawet o tym mówić. Ale nie masz prawa ograniczać niczyich praw, gremialnie potępiać i obrażać ludzi, którzy nie robią ci żadnej krzywdy. Jeśli to czynisz, sam grzeszysz. Grzeszysz pogardą, poniżaniem, dyskryminacją i niesprawiedliwością. To homofobia jest grzechem, zgorszeniem i zagrożeniem, a nie homoseksualizm. To z niej, a nie z homoseksualnej miłości, wypływa strach i krzywda niewinnych. Jest mi wstyd, że w moim kraju uczy się dzieci, także te o skłonnościach homoseksualnych, iż homoseksualiści powinni powstrzymywać się od miłości fizycznej, że nie wolno im kochać się i wieść wspólnego życia, jakie wiodą mężczyźni z kobietami. Jad pogardy dla gejów i lesbijek sączy się już w szkole, a czasami, niestety, także na uniwersytecie. Toczą go ludzie z fałszywą troską na twarzy, z obleśną miną hipokryty: "co złego, to nie ja". Wstyd, panowie. Zachowajcie swoje uprzedzenia dla siebie albo mówcie otwartym tekstem. Wszystko, byle nie hipokryzja. Bo hipokryzja to zły duch niszczący wspólnotę."
prof. Jan Hartman, filozof i etyk, Collegium Medicum UJ
"Gazeta Wyborcza", 19.06.2009
Etykiety:
Homofobia
piątek, 19 czerwca 2009
Jan Hartman - Mój dziwny kraj i jego dziwna religia
Ponieważ moje pióro nie jest niestety tak lekkie jak co niektórych pozwalalm sobie znów propagować teksty cudze. Tym razem Jana Hartmana. Ale promocji mądrych myśli nigdy dosć.
"Spróbuję spojrzeć na Polskę i jej religię oczami kogoś zupełnie bezstronnego. Kogoś nie będącego Polakiem, nie będącego katolikiem, ale nie uprzedzonego, choć i nie szczególnie życzliwego – ani Polsce, ani katolicyzmowi. Jeśli sprzeniewierzę się temu, czyli napiszę tu coś stronniczego – przegrałem.
Proszę jednak nie mylić stronniczości z brakiem życzliwości. Życzliwość nie jest moim obowiązkiem (bo mogę być obojętny, jakkolwiek powinienem doszukiwać się u ludzi raczej dobrej niż złej woli); bezstronność zaś – owszem.
1. Polska jest państwem wyznaniowym
Polska jest krajem katolickim, jakkolwiek jej mieszkańcy na ogół nie uważają, aby była państwem wyznaniowym. Faktycznie, poza zapisami o wartościach chrześcijańskich (ludzie rozumieją przez to na ogół wartości Dekalogu, tysiąc lat od chrześcijaństwa starszego – ale trudno, aby naród nazywał swój matecznik aksjologiczny "wartościami żydowskimi") w dwóch bodajże ustawach (edukacyjnej i medialnej) nie ma formalno-prawnych potwierdzeń wyznaniowego charakteru państwa.
Zwykle jednak mówiąc "państwo wyznaniowe" mamy na myśli nie tyle istnienie takiego zapisu w konstytucji, lecz pewne fakty – takie jak uprzywilejowana pozycja prawna i fiskalna pewnej organizacji religijnej w państwie, finansowanie praktyk religijnych i nauki religii ze środków publicznych, stałą obecność symboliki religijnej w ceremoniale państwowym i w budynkach publicznych oraz obecność doktryn religijnych w oficjalnym dyskursie władz państwowych, wreszcie tak daleko posuniętą niezależność dominującej instytucji religijnej od państwa, iż nie ma ono możliwości kontrolowania jej działalności i finansów, tak jak kontroluje ono działalność i finanse wszystkich innych organizacji. Jeśli jakieś państwo spełnia wszystkie lub prawie wszystkie te warunki, jest "państwem wyznaniowym".
Rzecz jasna, Polska spełnia te wszystkie warunki, a nawet więcej: oprócz wszechobecności religii katolickiej w oficjalnym życiu państwa polskiego, obfitego finansowania przez państwo Kościoła i nauczania religii w szkołach, oprócz przywilejów fiskalnych i ubezpieczeniowych, radykalnego uprzywilejowania (wraz z innymi Kościołami i związkami wyznaniowymi) w reprywatyzacji – Kościół nie może być w Polsce przedmiotem bezpośredniej krytyki, wyjąwszy media niszowe. Nie wynika to z żadnych zapisów, ale ze starannej autocenzury mediów, a nawet autorów. Nie ma mowy o krytyce nie tylko doktryn katolickich (zwanych zwykle Nauczaniem), ale nawet biskupów (wyjątkiem są sprawy o pedofilię), nie mówiąc już o papieżu. Postać papieża, a nawet biskupa nie pojawia się nawet w programach satyrycznych. Odwrotnie zaś – jak najbardziej – poglądy z katolicyzmem sprzeczne lub mu niechętne – publicznie potępiane są w jak najostrzejszych słowach, ocierających się o język nienawiści, by wspomnieć znaną inwektywę "cywilizacja śmierci", z grubsza obejmującą współczesną kulturę życia publicznego i kulturę prawną społeczeństw liberalnych.
W normalnym sensie, w jakim bezstronni ludzie używają określenia "państwo wyznaniowe", Polska jest więc bezspornie takim państwem. Nie próbuje się zresztą specjalnie tego maskować. Krzyże wiszą w sejmie, w pałacach władzy znajdują się katolickie kaplice, religia jest jednym z głównych przedmiotów nauczania w szkołach (jedna, a częściej dwie lekcje w tygodniu od przedszkola do matury, dla ok. 80-90% uczniów), Kościół hojnie obdarzany jest gruntami i budynkami. Programy katolickie i propagujące katolicyzm (łącznie z krzewieniem wieści o cudach) w ogromnej liczbie nadawane są przez media publiczne, księża obecni są na wszelkiego rodzaju uroczystościach publicznych i proszeni o opinie we wszystkich sprawach (ciekawostka osobista: nigdy nie uczestniczyłem w programie telewizyjnym, w którym nie byłoby księdza). Pisma Jana Pawła II, przypominające te czy inne fragmenty doktryny katolickiej, traktowane są jak wyrocznia, z którą niemożliwa jest dyskusja, sama zaś postać papieża-Polaka jest przedmiotem masywnego, nie znającego chyba żadnych granic kultu państwowego (w takiej skali niewidzianego w Polsce od czasów Józefa Piłsudskiego, choć jeszcze chyba większego – bo Stalina i Bieruta jako postacie zbrodniczego reżimu komunistycznego z porównań wyłączam). Co gorsza, prawie nikt nie ma dość odwagi na to, by powiedzieć głośno "kultowi jednostki stop!", by sprzeciwić się nazwaniu imieniem Jana Pawła II kolejnej ulicy, szpitala czy szkoły. Swoją drogą, zwykle przywódcy nie lubią, gdy stawia się im za życia pomniki i oponują przeciwko temu – pomniki takie nie sytuują ich bowiem w dobrym towarzystwie. Z Janem Pawłem II było jednak inaczej – nie tylko nie oponował (gdyby był to uczynił, z pewnością zastosowano by się do jego zalecenia), ale przychylnie patrzył na rosnący kult swojej osoby. Dla postronnego, nieuprzedzonego obserwatora, nie jest to fakt zachęcający do katolicyzmu ani budzący szacunek. Warto pamiętać, że gdy w XVI wieku zaczęto stawiać pomniki żyjącym papieżom, stało się to jedną z pobudek dla ruchu reformacji.
Trzeba przyznać w tym miejscu, że skrajnym przejawem ustroju państwa wyznaniowego jest istotny udział instytucji religijnej w stanowieniu prawa oraz w codziennym życiu politycznym, co w Polsce nie jest rutyną. Pomijając tu kwestię statusu prawa kanonicznego na terenie RP, o czym będzie jeszcze mowa, można wręcz powiedzieć, że w Polsce udział ten ograniczony jest tylko do kwestii bezpośrednio interesujących, z takich czy innych powodów, Kościół katolicki. Trudno wszelako wyobrazić sobie, by jakieś życzenie Kościoła w zakresie stanowienia prawa, a zwłaszcza prawnych gwarancji przywilejów kościelnych (odszkodowania za utracony majątek, reprywatyzacja, przywileje podatkowe, ubezpieczeniowe itd.), nie zostało przez władzę ustawodawczą uwzględnione. Co najwyżej w niektórych spornych przypadkach ustawodawstwo po prostu nie rozwija się, gdyż nie życzy sobie tego Kościół. Tak jest w dziedzinie bioetyki, w której przyjmowanie bardziej szczegółowych regulacji mogłoby oznaczać coś więcej (tj. jakieś bardziej elastyczne i różnicujące ujmowanie rzeczywistości), niż bezwzględne zakazywanie takiej czy innej praktyki, potępianej przez Kościół.
Jeśli zaś chodzi bezpośrednie o uprawianie polityki przez Kościół (co jest rzeczą typową dla państw wyznaniowych, jakkolwiek samo w sobie bynajmniej naganne nie jest), to przynajmniej raz po 1989 r. Kościół odegrał rolę kluczową, a jednocześnie negatywną. Stało się tak mianowicie w roku 2005, kiedy to w kurii warszawskiej, pod patronatem Kościoła, przed kamerami kościelnej telewizji, zawarto koalicję PiS z organizacjami, które trudno było podejrzewać o szczególne cnoty chrześcijańskie.
Wyznaniowy charakter państwa wiąże się jednak przede wszystkim z oficjalnym uznaniem przez państwo Kościoła katolickiego za niekwestionowany autorytet moralny, z którego stanowiskiem się nie dyskutuje. Bezstronny obserwator bardzo się dziwi zwłaszcza temu, że duchowni katoliccy z wyjątkowym upodobaniem i wyjątkowo często komentują zagadnienia życia rodzinnego i seksualnego, w których to dziedzinach z zasady i z wyboru mają jak najmniejsze doświadczenia osobiste. Jan Paweł II napisał nawet książkę z zakresu seksuologii – w której na wstępie tłumaczy, że wprawdzie nie ma doświadczeń własnych, ale ma wiedzę pochodzącą ze spowiedzi. Broni się tam tezy, że kochanie się z kobietą, która nie jest własną żoną, narusza jej godność i oznacza traktowanie przedmiotowe (tzn., prawdopodobnie, na podobieństwo rzeczy). Podobnie zdumiewające teorie są przez katolików głoszone w odniesieniu do innych spraw płci, np. homoseksualizmu. W polskich szkołach naucza się (na lekcjach religii), że czynny homoseksualizm jest "nieładem" (jest to bodajże eufemizm oznaczający "grzech") i osoby o takiej seksualności powinny powstrzymać się od uprawiania miłości. Być może powstrzymywanie się od seksu jest dla duchownych betką, ale dla większości ludzi nie – przeto, jak zresztą dobrze wiadomo z psychologii, wzbudzanie w dzieciach poczucia winy w związku z homoseksualizmem i odwodzenie od życia płciowego szkodzi ich samopoczuciu i rozwojowi psychoseksualnemu. Tylko w państwie wyznaniowym możliwe jest, by za pieniądze państwa, w publicznych szkołach, uczyć dzieci, że homoseksualizm jest złem. W tych samych szkołach – z uwagi na znaczenie, jakie mają w nich księża oraz z powodu ogólnie panującej pokory w stosunku do Kościoła katolickiego – nie naucza się prawie wcale o rzeczach tak ważnych, jak pochodzenie i dzieje religii. Trudno też wyobrazić sobie otwarte mówienie (czy to w szkołach, czy to w mediach) o najciemniejszych stronach historii Kościoła, chyba że w kontekście umniejszania ich znaczenia.
W ogólności zadziwia występowanie Kościoła w roli autorytetu moralnego. Przecież Kościół katolicki nie brał udziału, a często gwałtownie przeszkadzał w rewolucji moralnej – która w ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat nauczyła nas, że złem jest przemoc fizyczna, a dobrem równość, wolność i swobody polityczne, demokracja i jawność życia publicznego. Kościół współczesny popiera wprawdzie wolność słowa, demokrację itp. wynalazki liberalne, ale czyni to jako spóźniony maruder, po wielu latach burzliwego ich zwalczania. Czy to jest pozycja, z której wypada wchodzić w buty autorytetu i mentora moralności publicznej? Podobnie ma się sprawa z przywilejami, z których korzysta Kościół. Czy wypada występować w roli autorytetu publicznego instytucji, która godzi się na status ekonomicznego i prawnego uprzywilejowania, a więc na przykład godzi się (a kto wie, czy wręcz nie domagała się) na ustawowe pierwszeństwo w procesie reprywatyzacji, korzystając z dobrodziejstwa całkowitego zadośćuczynienia, podczas gdy osoby prywatne – zgodnie z duchem prawa i nauką chrześcijańską stojące przed każdą instytucją i mające pierwszeństwo przed nimi w kolejności wyrównywania krzywd – nie korzystają z podobnego dobrodziejstwa wcale?
2. Czy Polska naprawdę jest tak bardzo katolicka?
W myśl doktryny katolickiej, należy żyć skromnie i w czystości. Nie wolno się rozwodzić i należy mieć sporo dzieci. Niedozwolona jest aborcja, antykoncepcja i nieskromne zachowanie, pijaństwo zaś jest bardzo ciężkim grzechem. Trudno jednak znaleźć kraj, gdzie tak wiele kobiet pokazuje publicznie brzuchy a seksualność tak wyziera z każdego kąta. W niewielu krajach jest tyle nierządu, aborcji i pijaństwa. Mało gdzie moralność publiczna stoi tak nisko, a przestrzeń publiczna tak bardzo narażona jest na chuligańską dewastację. W niewielu krajach włóczą się po nocach pijane i rozwrzeszczane hordy, burdele mnożą się w najmniejszych nawet miasteczkach, a cokolwiek zostanie na ulicy lub w parku postawione niezawodnie zostanie za jakiś czas zniszczone. Kto był w Skandynawii albo w Korei wie, jak wielka może tu zachodzić różnica w poziomie moralności publicznej, i to właśnie rozumianej tak, jak rozumieją to katolicy – w dość ścisłym związku z kwestią czystości i skromności.
Jeśli "bycie katolikiem" oznacza przestrzeganie nakazów moralności katolickiej, to z pewnością katolickość Polski pozostawia wiele do życzenia. Wiemy wszelako, że w odróżnieniu od paru innych religii, katolicyzm nie wyklucza, aby grzesznik nadal pozostawał wyznawcą. Trzeba więc jakoś węziej zakreślić kryteria bycia katolikiem. Sądzę, że roztropnie będzie uznać za katolika kogoś, kto po pierwsze jest ochrzczony w Kościele katolickim, po drugie ma pewne niewielkie choćby pojęcie o doktrynie katolickiej, a po trzecie co najmniej czasami uczestniczy w nabożeństwach.
Faktem jest, że warunek pierwszy spełnia ogromna większość Polaków. Bywa to nawet postawą do głoszenia tezy, jakoby 90% Polaków była katolikami, jakby kto zapomniał, że do chrztu zwykle nie idzie się z własnej woli. Znacznie gorzej jest z drugim warunkiem. Z moich doświadczeń nauczyciela filozofii wynika, że ogromna większość młodzieży nie zna podstawowych dogmatów katolickich, chociaż uczyła się religii przez wszystkie lata szkoły, nie mówiąc już o słuchaniu kazań. Ci sami młodzi ludzie nie przejawiają też zwykle żadnej gotowości podporządkowywania się wezwaniom Kościoła w zakresie życia prywatnego, jak np. powstrzymywanie się od seksu przedmałżeńskiego, związków homoseksualnych czy antykoncepcji. Nie posiadają żadnej wiedzy o Biblii, nie słyszeli o doktorach Kościoła a tym bardziej nie wiedzą, jakie są ich poglądy. Nie mają też zwykle żadnego pojęcia o etyce Kościoła katolickiego, wyjąwszy to, że słyszeli wiele razy o godności i "prawie do życia od poczęcia do naturalnej śmierci". Jeśli chodzi o kryterium trzecie, to faktycznie spełnia je bardzo wielu Polaków. Chodzenie do kościoła na mszę uważają oni jednak zwykle za rytuał społeczny, czyli obyczaj, a więc ich religijność jest raczej kulturowa niż autentyczna. Do tych utartych obyczajów należy również chrzczenie dzieci, stąd nawet osoby obojętne religijnie zwykle dzieci swoje chrzczą, utrzymując w ten sposób tak wysoki odsetek formalnych katolików w społeczeństwie.
Konkludując, wydaje się, że – stosując wymienione rozsądne kryteria – należy uznać, iż w Polsce jest wielu katolików, jakkolwiek zapewne nie jest to większość społeczeństwa, a na pewno nie jest to większość wśród młodzieży. Daleko nam do tego stopnia katolickości społeczeństwa, którym poszczycić się mogą niektóre kraje Ameryki Łacińskiej, a w Europie Malta i Irlandia. Zapewne zresztą osób religijnych będzie w Polsce ubywać, bo takie są tendencje w świecie zachodnim. Na przykład w sąsiednim społeczeństwie czeskim, religijność jest marginalna, co zresztą nie powoduje żadnego ubytku w moralności Czechów, a wręcz, zważywszy wyżej wspomniane aspekty życia moralnego, nasi południowi bracia stoją od nas wyżej.
Inna rzecz, że polski katolicyzm jest zupełnie czymś innym niż katolicyzm w takiej na przykład zachodniej Europie. Dla katolików z Zachodu nie tylko "integryzm" pewnych odłamów polskiego Kościoła, nacjonalizm i ksenofobia, ale nawet takie rzeczy jak zbieranie pieniędzy na tacę i nie rozliczanie się z nich przed wiernymi albo wycieczki przeciwko homoseksualistom i liberałom są po prostu egzotycznym anachronizmem, godnym politowania. (Mam takie wspomnienie: katolicki ksiądz z Australii, bioetyk, mówi do mnie: "proszę mi łaskawie wybaczyć, jeśli okaże się, że uległem jakimś przesądom i uprzedzeniom, ale słyszałem, że w Polsce w kościołach rzuca się pieniądze na tacę – czy to może być prawda?".)
3. O co chodzi w chrześcijaństwie?
Dla osób postronnych i nieuprzedzonych chrześcijaństwo jest bardzo osobliwą religią. Dziwną przede wszystkim dlatego, że nader trudną do zrozumienia – a jednocześnie tak bardzo pewną swych racji, że gotową krzewić się wśród wszystkich ludów, kosztem śmierci ich lokalnych wyznań i kultów, jak to stało się i u nas w ciągu późnego średniowiecza, gdy rodziła się i krzepła katolicka Rzeczpospolita.
Może najtrudniej zrozumieć niekatolikom, że chrześcijanie oddają cześć boską człowiekowi (Jezusowi), twierdząc jednocześnie, że Bóg jest jeden i że jest niecielesny. Prawdę mówiąc, twierdzą nawet więcej niż to, że pewien człowiek jest Bogiem, lecz że Bóg jest jednością w aż trzech osobach. Ta jedność jest doskonała i absolutna, a ta troistość nie mniej przez to prawdziwa i rzeczywista. Trudno zrozumieć tę tezę i dlatego przedstawiana jest ona wyznawcom jako tajemnica wiary. Inna trudna do zrozumienia rzecz znowu wiąże się z postacią Jezusa. Wyznawca musi zrozumieć, że był on Chrystusem, czyli zapowiadanym w Biblii Mesjaszem, choć przecież żadna odnowa i wybawienie Żydów ani innych narodów wraz z Jezusem ani po jego śmierci bynajmniej nie nastąpiło. Co więcej, chrześcijanie wierzą, że Jezus umarł na krzyżu dla odkupienia win ludzkich wobec Boga, co zakłada, że nieskończenie doskonały Bóg zdolny jest do odczuwania cierpienia i że dla wybaczenia ludziom grzechów sam (bo Jezus jest Nim samym – Synem w jedności z Ojcem) musi siebie przebłagać i złożyć sobie samego siebie w ofierze.
Wiemy, że teologowie tłumaczą te osobliwości wiary na różne sposoby (niektóre nawet znam), ale faktem jest, że zwykli wyznawcy najczęściej nic o tych wyjaśnieniach nie wiedzą. Tym bardziej mają prawo dziwić się postronni, którzy stają wobec osobliwości chrześcijaństwa zupełnie bezradni. Szczególny dreszcz metafizyczny przeszywa zaś niechrześcijanina, gdy styka się z jakże archaicznym i na ogół przecież wypartym już ze zbiorowej świadomości ludów, motywem, jaki dochodzi do głosu w rytuale, którego częścią są słowa "bierzcie i jedzcie z tego wszyscy...". W ogólności jest czymś niezwykłym i wprost niewytłumaczalnym, że mitologia starożytnych Żydów, z całą jej osobliwością i historycznymi oraz geograficznymi uwarunkowaniami, stała się podłożem wyobraźni religijnej dla wielu ludów żyjących w wielkim oddaleniu od Palestyny i wszelkiej pustyni w ogóle.
Katolicy wierzą, że Bóg jest jeden, a żaden człowiek (poza Jezusem) nie ma natury boskiej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że – na przekór doktrynie – traktują Matkę Boską jak boginię, a nie człowieka. Zdarza się nawet (i to nierzadko), że katolicy modlą się (choć nie jest to zgodne z nauką Kościoła) do świętych. Ci ostatni także są zresztą osobliwością katolicyzmu. Dlaczego modlitwa do Boga ma być skuteczniejsza, gdy za naszą sprawą orędować będzie jakiś święty? Czyżby Bóg słuchał doradców, niczym król? Czyżby trzeba było załatwiać sobie do niego "dojścia", niczym do jakiegoś księcia? Kult świętych – opiekunów i orędowników – czasami przeradza się nawet w kult dygnitarzy Kościoła. W Polsce można wręcz odnieść wrażenie, zważywszy na przykład na liczbę czczonych wizerunków i miejsc nawiedzenia, iż większym kultem darzony jest Jan Paweł II niż Jezus. Być może faktycznie nie jest to prawda, niemniej jednak z pewnością w naszym kraju kult człowieka, symbolizującego godność narodu polskiego, w jakimś sensie rywalizuje z kultem Boga.
O wiele bardziej zrozumiałe od idei religijnych wydają się doktryny filozoficzne i etyczne Kościoła katolickiego. Pochodzą one głównie ze źródeł greckich i reprezentują to, co w nich najlepsze: łączą arystotelesowską metafizykę (teorię substancji) i doktrynę cnót (aretologię) z platońską teorią idei (rozumianych jako myśli Boże) i partycypacji oraz stoicką etyką prawa naturalnego, do czego pisarze chrześcijańscy dołączyli kilka nowych elementów, jak nauka o istocie i istnieniu, o transcendentaliach, o sumieniu i cnotach teologicznych. Jako filozof, uczony tych doktryn na KUL, muszę przyznać, że pomimo swego synkretyzmu (Platon, Arystoteles, stoicy i neoplatonicy do spółki), należą one do najpiękniejszych zabytków filozofii. Są to jednak właśnie tylko zabytki – nikt poza osobami z racji zawodowych zobligowanych do ich krzewienia i obrony, tych starożytnych i średniowiecznych zabytkowych doktryn nie wyznaje ani nie traktuje poważnie jako aktualnej propozycji teoretycznej. Robią to wyłącznie katolicy, zwykle zresztą duchowni. Choć jest ich wielu, to przecież nie zmienia to faktu, że są to dziś doktryny podtrzymywane urzędowo, a nie broniące się w wolnej przestrzeni publicznej i akademickiej, a więc pewna formacja niszowa. Wyjątek stanowi przyjęty niedawno w katolicyzmie wątek personalistyczny (w średniowieczu jakoś obecny, ale słabo się zaznaczający), bo podobne przekonania (doktryna o osobie i jej godności) spotyka się w różnych wersjach również wśród protestantów i Żydów.
Tak czy inaczej, są to wszystko całkowicie wyznaniowe poglądy, nie mające żadnego sensu i znaczenia poza kontekstem wiary w Boga osobowego. Roszczenie, iż takie religijne na wskroś i metafizyczne poglądy, zupełnie nieobecne we współczesnym życiu intelektualnym poza Kościołem, mogły stanowić podstawę do stanowienia prawa (a w tym ustanawiania zakazów) dla wszystkich obywateli, a w tym i niekatolików, jest nad wyraz aroganckie. Niestety, w Polsce żądania stanowienia praw pod dyktando średniowiecznych doktryn religijno-filozoficznych, w rodzaju doktryny prawno-naturalnej, jest normą, a pytanie o moralny status wysuwania takich żądań nawet nie pada.
Chwaląc tradycję filozofii katolickiej, muszę jednakże wyłączyć z tego pewne doktryny etyczne (doktryny polityczne i społeczne, w rodzaju potępienia pożyczki na procent, pomijam, bo nikt ich już na serio nie głosi). Niektóre więc elementy etyki katolickiej wydają mi się bardzo mało przekonujące (także moralnie), nawet w intelektualnych warunkach średniowiecza. Katolik (wykształcony) uważa, że najważniejszym kryterium moralnej wartości czynu jest głos sumienia. Niestety, różnie głos ten brzmi, wobec czego implicite zakłada się, że będzie to nie byle jakie sumienie, lecz dobrze wychowane. Dobrze wychowane sumienie nie jest wszelako produktem wychowawczym liberałów, lecz bodaj samych tylko katolików. Co więcej, chociaż i niekatolik może osiągnąć znaczą doskonałość moralną, to nie może równać się z katolikiem, który otrzymał łaskę cnót teologicznych wiary, miłości i nadziei.
Jakby tego było mało, mamy tu jeszcze na dokładkę doktrynę prawa naturalnego, którego wykładnia – tak przecież różna wśród zwolenników starej tezy, jakoby coś takiego w ogóle istniało i dawało się intuicyjnie poznawać – zastrzeżona jest raczej wyłącznie dla Kościoła. Nie można sobie przecież wyobrazić, aby ktoś podał coś za prawo naturalne, sprzecznie z doktryną katolicką (np. "niektórzy ludzie są homoseksualni i homoseksualizm jest dla nich dobry"), a Kościół uznał żądanie tej osoby, aby na podstawie tak odczytanego prawa naturalnego stanowione było prawo pozytywne. Nie ma więc w praktyce żadnej różnicy między "prawem naturalnym" a arbitralnym przesądzeniem doktrynalnym Kościoła. Cóż, wiemy już od czasów Oświecenia, że "prawo naturalne" nie jest niczym więcej niż strategią retoryczną, za pomocą której perswadowano najróżniejsze już rzeczy. Trzeba wyjątkowo złej woli, aby ignorować fakt, że pośród autorów wierzących w istnienie prawa naturalnego i jego poznawalność nigdy nie było zgody co do jego treści. Jeśli to jeszcze nie kompromituje tej doktryny, to czego u licha trzeba jeszcze?
4. Watykan i my
Katolicyzm nie jest lubiany. Prawdę mówiąc, poza buddystami, którzy na ogół o wszystkich mówią dobrze, nie spotkałem nikogo, kto darzyłby katolików sympatią. Generalnie ma się im za złe, że uważają się za lepszych od innych, za depozytariuszy jedynego prawdziwego objawienia. Za to samo nielubiany jest zresztą również islam i judaizm. Najbardziej niechętni katolikom są jednak chrześcijanie innych niż katolicyzm odłamów, a to głównie z powodu przekonania katolików, że są chrześcijanami par excellence, a inni wyznawcy Jezusa powinni zjednoczyć się z Kościołem powszechnym pod berłem papieża. Właśnie papiestwo jest instytucją, której niekatoliccy chrześcijanie nie lubią najbardziej i to papieże mają zwykle w świecie szczególnie złą prasę.
Tak, Watykan jest doprawdy wielkim problemem. Jeden z twórców idei tolerancji, John Locke, uważał, że Anglia powinna tolerować wszystko poza ateizmem i katolicyzmem (możemy mu wybaczyć to głupstwo, bo w końcu żył w epoce przedliberalnej). Katolicy bowiem, jak podkreślali zawsze protestanci, a zwłaszcza kler katolicki ma podwójną (a więc fałszywą) lojalność – krajową i watykańską. Cóż, faktycznie trudno sobie wyobrazić, żeby duchowny katolicki nie robił tego, co nakazuje mu władza watykańska, a łatwiej sobie wyobrazić, żeby nie robił tego, co nakazuje władza świecka. W razie konfliktu powinien przedkładać posłuszeństwo Kościołowi i papieżowi nad posłuszeństwo władzy świeckiej, nawet w wolnym i demokratycznym kraju. Czy w świetle tej konstatacji Polska jest suwerennym krajem, a księża są faktycznie jej lojalnymi obywatelami? Jakoś trudno mi sobie wyobrazić w polskich realiach, by jakiekolwiek życzenie Kościoła, zwłaszcza w zakresie jego własnych interesów materialnych, nie zostało przez władze publiczne gorliwie wykonane. To samo dotyczy życzeń płynących z Rzymu. Nie wiem, czy są one formułowane wprost, niemniej jednak przyznacie, że sytuacja, w której powiada się Kościołowi – narodowemu lub Watykanowi - "nie", "nie wtrącajcie się w to – to nasza sprawa" jest raczej fantastyczna.
Z prawnego punktu widzenia Kościół jest państwem (państwem watykańskim – monarchią absolutną) i jego prerogatywy i autonomia na terenie naszego kraju noszą cechy eksterytorialności, gdyż gwarantowane są konstrukcją prawną umowy międzynarodowej, którą jest konkordat. Stanowi on prawo najwyższe po konstytucji, a nawet równe z nią, a Kościół występuje w nim jako suwerenna i równa strona, zgodnie z zasadami prawa traktatowego. Pozycja Kościoła katolickiego nie jest więc pozycją wolnej instytucji w wolnym kraju – wolnej do działania, lecz poddanej prawu krajowemu i kontroli państwowej, jak to jest na przykład w przypadku stowarzyszeń lub związków wyznaniowych, lecz jest pozycją obcego państwa działającego mocą szczególnej prerogatywy na terenie państwa polskiego. Artykuł pierwszy konkordatu, w ślad za konstytucją, stanowi, że "Rzeczpospolita Polska i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne". Korzystając z państwowego statusu Watykanu, polski Kościół jako swego rodzaju "duchowe terytorium zależne" Watykanu uzyskuje quasi-państwową niezależność, coś w rodzaju eksterytorialności, jakiej nie posiada żadna inna instytucja czy organizacja w Polsce.
Byłby to być może budujący przykład wolności (oficjalna racja zawarcia konkordatu jest zresztą liberalna – komentarz katolicki powołuje się tu na zasadę wolności religijnej; zob. J. Krukowski, Konkordat polski. Znaczenie i realizacja, Lublin 1999, s. 257). Szkoda tylko, że ta niebywała, anarchiczna wprost wolność nie przysługuje innym instytucjom i stowarzyszeniom. Suwerenność Polski jest ograniczona przez konkordat tak dalece, że pośrednio przyznaje zdolność stanowienia skutecznego prawa (kanonicznego) Kościołowi i nakazującego RP respektowanie tego prawa. Potwierdza to zresztą polski Trybunał Konstytucyjny, powołujący się na prawo kanoniczne w wyrokach oddalających skargi na ponadkonstytucyjne prerogatywy Kościoła. Jak pisze w swym autorytatywnym komentarzu prawniczym J. Krukowski: "działania władz państwowych nie mogą rodzić skutków prawnych w porządku kościelnym. Takie skutki mogą wynikać jedynie na podstawie wzajemnego ‘uznania’, zagwarantowanego w odpowiedniej dyspozycji prawnej". Inaczej mówiąc, Kościół katolicki władny jest sam decydować, czy będzie łaskaw podporządkować się polskiemu prawu i je "uznać". Trudno o bardziej wymowny dowód, że stanowi Kościół katolicki dosłownie niemal "państwo w państwie".
Konkordat nie tylko ogranicza suwerenność Polski i nadaje Kościołowi i duchowieństwu przywileje, które właściwie wyrywają je spod polskiej jurysdykcji i kontroli takich instytucji jak izby skarbowe czy naczelna Izba Kontroli, ale również instauruje (wraz z konstytucją i odpowiednimi rozporządzeniami władzy administracyjnej) państwowy system indoktrynacji religijnej, całkowicie opłacany przez rząd polski. Nauka religii jest wprawdzie nieobowiązkowa, ale presja społeczna na dzieci, by na te lekcje uczęszczały jest bardzo silna. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, w przedszkolu i pierwszych klasach szkoły podstawowej, które nie uczestnicząc w lekcji muszą przebywać w innym pomieszczeniu (w świetlicy, w sali innej grupy przedszkolnej), co przez dziecko odczuwane jest jako napiętnowanie i rodzaj poniżającej kary. Nic dziwnego, że wielu rodziców, którzy wcale nie życzyliby sobie, by ich dziecko chodziło na religię, posyła je na katechezy, a co za tym idzie oddaje je do chrztu i komunii. W ten sposób liczba katolików z pewnością wzrasta.
Trudno zresztą Polakowi formalnie nie należeć do Kościoła, skoro ze wszystkich stron – z radia, telewizji i gazet – bombardowany jest przekazem doktrynalnym. Panuje w Polsce powszechne przekonanie, że wyłamanie się formalnego przynajmniej katolicyzmu jest trudnym i społecznie ryzykownym przedsięwzięciem – czymś na kształt odmowy udziału w pochodzie pierwszomajowym w czasach PRL. Polacy może nie wierzą specjalnie w dogmaty katolickie i katolickie doktryny (których zresztą zwykle wcale nie znają), ale na pewno dali się przekonać do uparcie powtarzanej tezy, że Polska to kraj katolicki i zdecydowana większość społeczeństwa to katolicy. A skoro prawie wszyscy są katolikami, to może lepiej się nie wyłamywać...
5. Dlaczego Kościół jest aż tak silny?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiemy nawet, czy Kościół w Polsce to kolos na stalowych czy glinianych nogach. Przekonamy się o tym dopiero za kilka czy kilkanaście lat, gdy okaże się, czy zajdzie w Polsce proces sekularyzacji, podobny do tego, jaki miał miejsce w Hiszpanii albo (w innej postaci) we Francji czy we wspomnianych już Czechach. Jest wysoce prawdopodobne, że tak właśnie będzie, ale za wcześnie jeszcze, by o tym przesądzać.
Moja teoria na temat siły Kościoła w Polsce jest amatorska i nie należy brać jej całkiem poważnie. Jest to raczej pewna hipoteza badawcza. Sądzę mianowicie, że siła Kościoła wiąże się z jej zakorzenieniem w warstwie chłopskiej, a przywileje Kościoła należy rozpatrywać w kontekście przywilejów chłopów, którzy zwolnieni są w Polsce z podatków, korzystają z wielkich przywilejów ubezpieczeniowych i otrzymują ogromne dotacje państwowe. Narzuca się myśl, że duchowieństwo, wywodzące się w większości z warstwy chłopskiej i mające swe zaplecze głównie na wsi, zawdzięcza swe przywileje temuż właśnie umocowaniu społecznemu.
Poniżana przez stulecia systemu feudalnego klasa chłopska, mająca zresztą oparcie właśnie w Kościele jako swym obrońcy, prawie całkowicie się w XX wieku wyemancypowała i ukonstytuowała w niezwykle skuteczną grupę interesu. Potęga chłopska jest imponująca. Świadczą o niej nie tylko wielkie przywileje fiskalne i dotacje (w całej prawie Europie), ale również "nietykalność" chłopstwa dla władzy politycznej, nawet totalitarnej. Nie dotyczy to wprawdzie ZSRR, ale już na przykład reżimów nazistowskich owszem. Były one (także w okupowanej Polsce) znacznie łagodniejsze dla chłopów niż dla mieszczan.
Podobnie rzecz się miała za komunizmu w Polsce. Wprawdzie nie mógł Kościół działać swobodnie, a wielu księży cierpiało prześladowania, ale też żadna pozapaństwowa struktura nie cieszyła się w tym kraju takim zakresem swobody. Komunistyczne państwo pozwalało (w ograniczonym zakresie) na wydawanie prasy katolickiej, na budowanie kościołów (czasami), zbieranie pieniędzy na tacę, a nawet prowadziło uczelnię katolicką (Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie) i puszczało w potoku radiowej propagandy komunistycznej także audycje watykańskie (umiarkowanie przychylne demokracji i własności prywatnej, co z pewnością nie było władzom niemiłe). Trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek organizacja niechętna komunistom (a Kościół z pewnością był takową) mogła tak w Polsce prosperować. Jak mawiał (po winku) ks. Tischner, "oni (Kościół) zawsze umieli się z nimi (komunistami) dogadać, bo i jedni, i drudzy lubili wypić".
Coś w tym chyba jest. A może my, liberałowie, powinniśmy się uczyć od Kościoła jak czynić sobie państwo powolnym? Jakże to byłoby pięknie, gdybyśmy zdołali narzucić państwu polskiemu nasz liberalny dogmat: "nie wolno wam stanowić praw ograniczających wolność obywateli, jeśli nie wymaga tego ich własne fizyczne bezpieczeństwo; niechaj każdy – katolik, gej i ateista – żyje po swojemu i nie narzuca swych przekonań i sposobu życia innym ludziom!". Może, idąc za wskazówką Tischnera, trzeba by wypić z Donaldem Tuskiem?"
prof. Jan Hartman, filozof i etyk, Collegium Medicum UJ
"Spróbuję spojrzeć na Polskę i jej religię oczami kogoś zupełnie bezstronnego. Kogoś nie będącego Polakiem, nie będącego katolikiem, ale nie uprzedzonego, choć i nie szczególnie życzliwego – ani Polsce, ani katolicyzmowi. Jeśli sprzeniewierzę się temu, czyli napiszę tu coś stronniczego – przegrałem.
Proszę jednak nie mylić stronniczości z brakiem życzliwości. Życzliwość nie jest moim obowiązkiem (bo mogę być obojętny, jakkolwiek powinienem doszukiwać się u ludzi raczej dobrej niż złej woli); bezstronność zaś – owszem.
1. Polska jest państwem wyznaniowym
Polska jest krajem katolickim, jakkolwiek jej mieszkańcy na ogół nie uważają, aby była państwem wyznaniowym. Faktycznie, poza zapisami o wartościach chrześcijańskich (ludzie rozumieją przez to na ogół wartości Dekalogu, tysiąc lat od chrześcijaństwa starszego – ale trudno, aby naród nazywał swój matecznik aksjologiczny "wartościami żydowskimi") w dwóch bodajże ustawach (edukacyjnej i medialnej) nie ma formalno-prawnych potwierdzeń wyznaniowego charakteru państwa.
Zwykle jednak mówiąc "państwo wyznaniowe" mamy na myśli nie tyle istnienie takiego zapisu w konstytucji, lecz pewne fakty – takie jak uprzywilejowana pozycja prawna i fiskalna pewnej organizacji religijnej w państwie, finansowanie praktyk religijnych i nauki religii ze środków publicznych, stałą obecność symboliki religijnej w ceremoniale państwowym i w budynkach publicznych oraz obecność doktryn religijnych w oficjalnym dyskursie władz państwowych, wreszcie tak daleko posuniętą niezależność dominującej instytucji religijnej od państwa, iż nie ma ono możliwości kontrolowania jej działalności i finansów, tak jak kontroluje ono działalność i finanse wszystkich innych organizacji. Jeśli jakieś państwo spełnia wszystkie lub prawie wszystkie te warunki, jest "państwem wyznaniowym".
Rzecz jasna, Polska spełnia te wszystkie warunki, a nawet więcej: oprócz wszechobecności religii katolickiej w oficjalnym życiu państwa polskiego, obfitego finansowania przez państwo Kościoła i nauczania religii w szkołach, oprócz przywilejów fiskalnych i ubezpieczeniowych, radykalnego uprzywilejowania (wraz z innymi Kościołami i związkami wyznaniowymi) w reprywatyzacji – Kościół nie może być w Polsce przedmiotem bezpośredniej krytyki, wyjąwszy media niszowe. Nie wynika to z żadnych zapisów, ale ze starannej autocenzury mediów, a nawet autorów. Nie ma mowy o krytyce nie tylko doktryn katolickich (zwanych zwykle Nauczaniem), ale nawet biskupów (wyjątkiem są sprawy o pedofilię), nie mówiąc już o papieżu. Postać papieża, a nawet biskupa nie pojawia się nawet w programach satyrycznych. Odwrotnie zaś – jak najbardziej – poglądy z katolicyzmem sprzeczne lub mu niechętne – publicznie potępiane są w jak najostrzejszych słowach, ocierających się o język nienawiści, by wspomnieć znaną inwektywę "cywilizacja śmierci", z grubsza obejmującą współczesną kulturę życia publicznego i kulturę prawną społeczeństw liberalnych.
W normalnym sensie, w jakim bezstronni ludzie używają określenia "państwo wyznaniowe", Polska jest więc bezspornie takim państwem. Nie próbuje się zresztą specjalnie tego maskować. Krzyże wiszą w sejmie, w pałacach władzy znajdują się katolickie kaplice, religia jest jednym z głównych przedmiotów nauczania w szkołach (jedna, a częściej dwie lekcje w tygodniu od przedszkola do matury, dla ok. 80-90% uczniów), Kościół hojnie obdarzany jest gruntami i budynkami. Programy katolickie i propagujące katolicyzm (łącznie z krzewieniem wieści o cudach) w ogromnej liczbie nadawane są przez media publiczne, księża obecni są na wszelkiego rodzaju uroczystościach publicznych i proszeni o opinie we wszystkich sprawach (ciekawostka osobista: nigdy nie uczestniczyłem w programie telewizyjnym, w którym nie byłoby księdza). Pisma Jana Pawła II, przypominające te czy inne fragmenty doktryny katolickiej, traktowane są jak wyrocznia, z którą niemożliwa jest dyskusja, sama zaś postać papieża-Polaka jest przedmiotem masywnego, nie znającego chyba żadnych granic kultu państwowego (w takiej skali niewidzianego w Polsce od czasów Józefa Piłsudskiego, choć jeszcze chyba większego – bo Stalina i Bieruta jako postacie zbrodniczego reżimu komunistycznego z porównań wyłączam). Co gorsza, prawie nikt nie ma dość odwagi na to, by powiedzieć głośno "kultowi jednostki stop!", by sprzeciwić się nazwaniu imieniem Jana Pawła II kolejnej ulicy, szpitala czy szkoły. Swoją drogą, zwykle przywódcy nie lubią, gdy stawia się im za życia pomniki i oponują przeciwko temu – pomniki takie nie sytuują ich bowiem w dobrym towarzystwie. Z Janem Pawłem II było jednak inaczej – nie tylko nie oponował (gdyby był to uczynił, z pewnością zastosowano by się do jego zalecenia), ale przychylnie patrzył na rosnący kult swojej osoby. Dla postronnego, nieuprzedzonego obserwatora, nie jest to fakt zachęcający do katolicyzmu ani budzący szacunek. Warto pamiętać, że gdy w XVI wieku zaczęto stawiać pomniki żyjącym papieżom, stało się to jedną z pobudek dla ruchu reformacji.
Trzeba przyznać w tym miejscu, że skrajnym przejawem ustroju państwa wyznaniowego jest istotny udział instytucji religijnej w stanowieniu prawa oraz w codziennym życiu politycznym, co w Polsce nie jest rutyną. Pomijając tu kwestię statusu prawa kanonicznego na terenie RP, o czym będzie jeszcze mowa, można wręcz powiedzieć, że w Polsce udział ten ograniczony jest tylko do kwestii bezpośrednio interesujących, z takich czy innych powodów, Kościół katolicki. Trudno wszelako wyobrazić sobie, by jakieś życzenie Kościoła w zakresie stanowienia prawa, a zwłaszcza prawnych gwarancji przywilejów kościelnych (odszkodowania za utracony majątek, reprywatyzacja, przywileje podatkowe, ubezpieczeniowe itd.), nie zostało przez władzę ustawodawczą uwzględnione. Co najwyżej w niektórych spornych przypadkach ustawodawstwo po prostu nie rozwija się, gdyż nie życzy sobie tego Kościół. Tak jest w dziedzinie bioetyki, w której przyjmowanie bardziej szczegółowych regulacji mogłoby oznaczać coś więcej (tj. jakieś bardziej elastyczne i różnicujące ujmowanie rzeczywistości), niż bezwzględne zakazywanie takiej czy innej praktyki, potępianej przez Kościół.
Jeśli zaś chodzi bezpośrednie o uprawianie polityki przez Kościół (co jest rzeczą typową dla państw wyznaniowych, jakkolwiek samo w sobie bynajmniej naganne nie jest), to przynajmniej raz po 1989 r. Kościół odegrał rolę kluczową, a jednocześnie negatywną. Stało się tak mianowicie w roku 2005, kiedy to w kurii warszawskiej, pod patronatem Kościoła, przed kamerami kościelnej telewizji, zawarto koalicję PiS z organizacjami, które trudno było podejrzewać o szczególne cnoty chrześcijańskie.
Wyznaniowy charakter państwa wiąże się jednak przede wszystkim z oficjalnym uznaniem przez państwo Kościoła katolickiego za niekwestionowany autorytet moralny, z którego stanowiskiem się nie dyskutuje. Bezstronny obserwator bardzo się dziwi zwłaszcza temu, że duchowni katoliccy z wyjątkowym upodobaniem i wyjątkowo często komentują zagadnienia życia rodzinnego i seksualnego, w których to dziedzinach z zasady i z wyboru mają jak najmniejsze doświadczenia osobiste. Jan Paweł II napisał nawet książkę z zakresu seksuologii – w której na wstępie tłumaczy, że wprawdzie nie ma doświadczeń własnych, ale ma wiedzę pochodzącą ze spowiedzi. Broni się tam tezy, że kochanie się z kobietą, która nie jest własną żoną, narusza jej godność i oznacza traktowanie przedmiotowe (tzn., prawdopodobnie, na podobieństwo rzeczy). Podobnie zdumiewające teorie są przez katolików głoszone w odniesieniu do innych spraw płci, np. homoseksualizmu. W polskich szkołach naucza się (na lekcjach religii), że czynny homoseksualizm jest "nieładem" (jest to bodajże eufemizm oznaczający "grzech") i osoby o takiej seksualności powinny powstrzymać się od uprawiania miłości. Być może powstrzymywanie się od seksu jest dla duchownych betką, ale dla większości ludzi nie – przeto, jak zresztą dobrze wiadomo z psychologii, wzbudzanie w dzieciach poczucia winy w związku z homoseksualizmem i odwodzenie od życia płciowego szkodzi ich samopoczuciu i rozwojowi psychoseksualnemu. Tylko w państwie wyznaniowym możliwe jest, by za pieniądze państwa, w publicznych szkołach, uczyć dzieci, że homoseksualizm jest złem. W tych samych szkołach – z uwagi na znaczenie, jakie mają w nich księża oraz z powodu ogólnie panującej pokory w stosunku do Kościoła katolickiego – nie naucza się prawie wcale o rzeczach tak ważnych, jak pochodzenie i dzieje religii. Trudno też wyobrazić sobie otwarte mówienie (czy to w szkołach, czy to w mediach) o najciemniejszych stronach historii Kościoła, chyba że w kontekście umniejszania ich znaczenia.
W ogólności zadziwia występowanie Kościoła w roli autorytetu moralnego. Przecież Kościół katolicki nie brał udziału, a często gwałtownie przeszkadzał w rewolucji moralnej – która w ciągu ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat nauczyła nas, że złem jest przemoc fizyczna, a dobrem równość, wolność i swobody polityczne, demokracja i jawność życia publicznego. Kościół współczesny popiera wprawdzie wolność słowa, demokrację itp. wynalazki liberalne, ale czyni to jako spóźniony maruder, po wielu latach burzliwego ich zwalczania. Czy to jest pozycja, z której wypada wchodzić w buty autorytetu i mentora moralności publicznej? Podobnie ma się sprawa z przywilejami, z których korzysta Kościół. Czy wypada występować w roli autorytetu publicznego instytucji, która godzi się na status ekonomicznego i prawnego uprzywilejowania, a więc na przykład godzi się (a kto wie, czy wręcz nie domagała się) na ustawowe pierwszeństwo w procesie reprywatyzacji, korzystając z dobrodziejstwa całkowitego zadośćuczynienia, podczas gdy osoby prywatne – zgodnie z duchem prawa i nauką chrześcijańską stojące przed każdą instytucją i mające pierwszeństwo przed nimi w kolejności wyrównywania krzywd – nie korzystają z podobnego dobrodziejstwa wcale?
2. Czy Polska naprawdę jest tak bardzo katolicka?
W myśl doktryny katolickiej, należy żyć skromnie i w czystości. Nie wolno się rozwodzić i należy mieć sporo dzieci. Niedozwolona jest aborcja, antykoncepcja i nieskromne zachowanie, pijaństwo zaś jest bardzo ciężkim grzechem. Trudno jednak znaleźć kraj, gdzie tak wiele kobiet pokazuje publicznie brzuchy a seksualność tak wyziera z każdego kąta. W niewielu krajach jest tyle nierządu, aborcji i pijaństwa. Mało gdzie moralność publiczna stoi tak nisko, a przestrzeń publiczna tak bardzo narażona jest na chuligańską dewastację. W niewielu krajach włóczą się po nocach pijane i rozwrzeszczane hordy, burdele mnożą się w najmniejszych nawet miasteczkach, a cokolwiek zostanie na ulicy lub w parku postawione niezawodnie zostanie za jakiś czas zniszczone. Kto był w Skandynawii albo w Korei wie, jak wielka może tu zachodzić różnica w poziomie moralności publicznej, i to właśnie rozumianej tak, jak rozumieją to katolicy – w dość ścisłym związku z kwestią czystości i skromności.
Jeśli "bycie katolikiem" oznacza przestrzeganie nakazów moralności katolickiej, to z pewnością katolickość Polski pozostawia wiele do życzenia. Wiemy wszelako, że w odróżnieniu od paru innych religii, katolicyzm nie wyklucza, aby grzesznik nadal pozostawał wyznawcą. Trzeba więc jakoś węziej zakreślić kryteria bycia katolikiem. Sądzę, że roztropnie będzie uznać za katolika kogoś, kto po pierwsze jest ochrzczony w Kościele katolickim, po drugie ma pewne niewielkie choćby pojęcie o doktrynie katolickiej, a po trzecie co najmniej czasami uczestniczy w nabożeństwach.
Faktem jest, że warunek pierwszy spełnia ogromna większość Polaków. Bywa to nawet postawą do głoszenia tezy, jakoby 90% Polaków była katolikami, jakby kto zapomniał, że do chrztu zwykle nie idzie się z własnej woli. Znacznie gorzej jest z drugim warunkiem. Z moich doświadczeń nauczyciela filozofii wynika, że ogromna większość młodzieży nie zna podstawowych dogmatów katolickich, chociaż uczyła się religii przez wszystkie lata szkoły, nie mówiąc już o słuchaniu kazań. Ci sami młodzi ludzie nie przejawiają też zwykle żadnej gotowości podporządkowywania się wezwaniom Kościoła w zakresie życia prywatnego, jak np. powstrzymywanie się od seksu przedmałżeńskiego, związków homoseksualnych czy antykoncepcji. Nie posiadają żadnej wiedzy o Biblii, nie słyszeli o doktorach Kościoła a tym bardziej nie wiedzą, jakie są ich poglądy. Nie mają też zwykle żadnego pojęcia o etyce Kościoła katolickiego, wyjąwszy to, że słyszeli wiele razy o godności i "prawie do życia od poczęcia do naturalnej śmierci". Jeśli chodzi o kryterium trzecie, to faktycznie spełnia je bardzo wielu Polaków. Chodzenie do kościoła na mszę uważają oni jednak zwykle za rytuał społeczny, czyli obyczaj, a więc ich religijność jest raczej kulturowa niż autentyczna. Do tych utartych obyczajów należy również chrzczenie dzieci, stąd nawet osoby obojętne religijnie zwykle dzieci swoje chrzczą, utrzymując w ten sposób tak wysoki odsetek formalnych katolików w społeczeństwie.
Konkludując, wydaje się, że – stosując wymienione rozsądne kryteria – należy uznać, iż w Polsce jest wielu katolików, jakkolwiek zapewne nie jest to większość społeczeństwa, a na pewno nie jest to większość wśród młodzieży. Daleko nam do tego stopnia katolickości społeczeństwa, którym poszczycić się mogą niektóre kraje Ameryki Łacińskiej, a w Europie Malta i Irlandia. Zapewne zresztą osób religijnych będzie w Polsce ubywać, bo takie są tendencje w świecie zachodnim. Na przykład w sąsiednim społeczeństwie czeskim, religijność jest marginalna, co zresztą nie powoduje żadnego ubytku w moralności Czechów, a wręcz, zważywszy wyżej wspomniane aspekty życia moralnego, nasi południowi bracia stoją od nas wyżej.
Inna rzecz, że polski katolicyzm jest zupełnie czymś innym niż katolicyzm w takiej na przykład zachodniej Europie. Dla katolików z Zachodu nie tylko "integryzm" pewnych odłamów polskiego Kościoła, nacjonalizm i ksenofobia, ale nawet takie rzeczy jak zbieranie pieniędzy na tacę i nie rozliczanie się z nich przed wiernymi albo wycieczki przeciwko homoseksualistom i liberałom są po prostu egzotycznym anachronizmem, godnym politowania. (Mam takie wspomnienie: katolicki ksiądz z Australii, bioetyk, mówi do mnie: "proszę mi łaskawie wybaczyć, jeśli okaże się, że uległem jakimś przesądom i uprzedzeniom, ale słyszałem, że w Polsce w kościołach rzuca się pieniądze na tacę – czy to może być prawda?".)
3. O co chodzi w chrześcijaństwie?
Dla osób postronnych i nieuprzedzonych chrześcijaństwo jest bardzo osobliwą religią. Dziwną przede wszystkim dlatego, że nader trudną do zrozumienia – a jednocześnie tak bardzo pewną swych racji, że gotową krzewić się wśród wszystkich ludów, kosztem śmierci ich lokalnych wyznań i kultów, jak to stało się i u nas w ciągu późnego średniowiecza, gdy rodziła się i krzepła katolicka Rzeczpospolita.
Może najtrudniej zrozumieć niekatolikom, że chrześcijanie oddają cześć boską człowiekowi (Jezusowi), twierdząc jednocześnie, że Bóg jest jeden i że jest niecielesny. Prawdę mówiąc, twierdzą nawet więcej niż to, że pewien człowiek jest Bogiem, lecz że Bóg jest jednością w aż trzech osobach. Ta jedność jest doskonała i absolutna, a ta troistość nie mniej przez to prawdziwa i rzeczywista. Trudno zrozumieć tę tezę i dlatego przedstawiana jest ona wyznawcom jako tajemnica wiary. Inna trudna do zrozumienia rzecz znowu wiąże się z postacią Jezusa. Wyznawca musi zrozumieć, że był on Chrystusem, czyli zapowiadanym w Biblii Mesjaszem, choć przecież żadna odnowa i wybawienie Żydów ani innych narodów wraz z Jezusem ani po jego śmierci bynajmniej nie nastąpiło. Co więcej, chrześcijanie wierzą, że Jezus umarł na krzyżu dla odkupienia win ludzkich wobec Boga, co zakłada, że nieskończenie doskonały Bóg zdolny jest do odczuwania cierpienia i że dla wybaczenia ludziom grzechów sam (bo Jezus jest Nim samym – Synem w jedności z Ojcem) musi siebie przebłagać i złożyć sobie samego siebie w ofierze.
Wiemy, że teologowie tłumaczą te osobliwości wiary na różne sposoby (niektóre nawet znam), ale faktem jest, że zwykli wyznawcy najczęściej nic o tych wyjaśnieniach nie wiedzą. Tym bardziej mają prawo dziwić się postronni, którzy stają wobec osobliwości chrześcijaństwa zupełnie bezradni. Szczególny dreszcz metafizyczny przeszywa zaś niechrześcijanina, gdy styka się z jakże archaicznym i na ogół przecież wypartym już ze zbiorowej świadomości ludów, motywem, jaki dochodzi do głosu w rytuale, którego częścią są słowa "bierzcie i jedzcie z tego wszyscy...". W ogólności jest czymś niezwykłym i wprost niewytłumaczalnym, że mitologia starożytnych Żydów, z całą jej osobliwością i historycznymi oraz geograficznymi uwarunkowaniami, stała się podłożem wyobraźni religijnej dla wielu ludów żyjących w wielkim oddaleniu od Palestyny i wszelkiej pustyni w ogóle.
Katolicy wierzą, że Bóg jest jeden, a żaden człowiek (poza Jezusem) nie ma natury boskiej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że – na przekór doktrynie – traktują Matkę Boską jak boginię, a nie człowieka. Zdarza się nawet (i to nierzadko), że katolicy modlą się (choć nie jest to zgodne z nauką Kościoła) do świętych. Ci ostatni także są zresztą osobliwością katolicyzmu. Dlaczego modlitwa do Boga ma być skuteczniejsza, gdy za naszą sprawą orędować będzie jakiś święty? Czyżby Bóg słuchał doradców, niczym król? Czyżby trzeba było załatwiać sobie do niego "dojścia", niczym do jakiegoś księcia? Kult świętych – opiekunów i orędowników – czasami przeradza się nawet w kult dygnitarzy Kościoła. W Polsce można wręcz odnieść wrażenie, zważywszy na przykład na liczbę czczonych wizerunków i miejsc nawiedzenia, iż większym kultem darzony jest Jan Paweł II niż Jezus. Być może faktycznie nie jest to prawda, niemniej jednak z pewnością w naszym kraju kult człowieka, symbolizującego godność narodu polskiego, w jakimś sensie rywalizuje z kultem Boga.
O wiele bardziej zrozumiałe od idei religijnych wydają się doktryny filozoficzne i etyczne Kościoła katolickiego. Pochodzą one głównie ze źródeł greckich i reprezentują to, co w nich najlepsze: łączą arystotelesowską metafizykę (teorię substancji) i doktrynę cnót (aretologię) z platońską teorią idei (rozumianych jako myśli Boże) i partycypacji oraz stoicką etyką prawa naturalnego, do czego pisarze chrześcijańscy dołączyli kilka nowych elementów, jak nauka o istocie i istnieniu, o transcendentaliach, o sumieniu i cnotach teologicznych. Jako filozof, uczony tych doktryn na KUL, muszę przyznać, że pomimo swego synkretyzmu (Platon, Arystoteles, stoicy i neoplatonicy do spółki), należą one do najpiękniejszych zabytków filozofii. Są to jednak właśnie tylko zabytki – nikt poza osobami z racji zawodowych zobligowanych do ich krzewienia i obrony, tych starożytnych i średniowiecznych zabytkowych doktryn nie wyznaje ani nie traktuje poważnie jako aktualnej propozycji teoretycznej. Robią to wyłącznie katolicy, zwykle zresztą duchowni. Choć jest ich wielu, to przecież nie zmienia to faktu, że są to dziś doktryny podtrzymywane urzędowo, a nie broniące się w wolnej przestrzeni publicznej i akademickiej, a więc pewna formacja niszowa. Wyjątek stanowi przyjęty niedawno w katolicyzmie wątek personalistyczny (w średniowieczu jakoś obecny, ale słabo się zaznaczający), bo podobne przekonania (doktryna o osobie i jej godności) spotyka się w różnych wersjach również wśród protestantów i Żydów.
Tak czy inaczej, są to wszystko całkowicie wyznaniowe poglądy, nie mające żadnego sensu i znaczenia poza kontekstem wiary w Boga osobowego. Roszczenie, iż takie religijne na wskroś i metafizyczne poglądy, zupełnie nieobecne we współczesnym życiu intelektualnym poza Kościołem, mogły stanowić podstawę do stanowienia prawa (a w tym ustanawiania zakazów) dla wszystkich obywateli, a w tym i niekatolików, jest nad wyraz aroganckie. Niestety, w Polsce żądania stanowienia praw pod dyktando średniowiecznych doktryn religijno-filozoficznych, w rodzaju doktryny prawno-naturalnej, jest normą, a pytanie o moralny status wysuwania takich żądań nawet nie pada.
Chwaląc tradycję filozofii katolickiej, muszę jednakże wyłączyć z tego pewne doktryny etyczne (doktryny polityczne i społeczne, w rodzaju potępienia pożyczki na procent, pomijam, bo nikt ich już na serio nie głosi). Niektóre więc elementy etyki katolickiej wydają mi się bardzo mało przekonujące (także moralnie), nawet w intelektualnych warunkach średniowiecza. Katolik (wykształcony) uważa, że najważniejszym kryterium moralnej wartości czynu jest głos sumienia. Niestety, różnie głos ten brzmi, wobec czego implicite zakłada się, że będzie to nie byle jakie sumienie, lecz dobrze wychowane. Dobrze wychowane sumienie nie jest wszelako produktem wychowawczym liberałów, lecz bodaj samych tylko katolików. Co więcej, chociaż i niekatolik może osiągnąć znaczą doskonałość moralną, to nie może równać się z katolikiem, który otrzymał łaskę cnót teologicznych wiary, miłości i nadziei.
Jakby tego było mało, mamy tu jeszcze na dokładkę doktrynę prawa naturalnego, którego wykładnia – tak przecież różna wśród zwolenników starej tezy, jakoby coś takiego w ogóle istniało i dawało się intuicyjnie poznawać – zastrzeżona jest raczej wyłącznie dla Kościoła. Nie można sobie przecież wyobrazić, aby ktoś podał coś za prawo naturalne, sprzecznie z doktryną katolicką (np. "niektórzy ludzie są homoseksualni i homoseksualizm jest dla nich dobry"), a Kościół uznał żądanie tej osoby, aby na podstawie tak odczytanego prawa naturalnego stanowione było prawo pozytywne. Nie ma więc w praktyce żadnej różnicy między "prawem naturalnym" a arbitralnym przesądzeniem doktrynalnym Kościoła. Cóż, wiemy już od czasów Oświecenia, że "prawo naturalne" nie jest niczym więcej niż strategią retoryczną, za pomocą której perswadowano najróżniejsze już rzeczy. Trzeba wyjątkowo złej woli, aby ignorować fakt, że pośród autorów wierzących w istnienie prawa naturalnego i jego poznawalność nigdy nie było zgody co do jego treści. Jeśli to jeszcze nie kompromituje tej doktryny, to czego u licha trzeba jeszcze?
4. Watykan i my
Katolicyzm nie jest lubiany. Prawdę mówiąc, poza buddystami, którzy na ogół o wszystkich mówią dobrze, nie spotkałem nikogo, kto darzyłby katolików sympatią. Generalnie ma się im za złe, że uważają się za lepszych od innych, za depozytariuszy jedynego prawdziwego objawienia. Za to samo nielubiany jest zresztą również islam i judaizm. Najbardziej niechętni katolikom są jednak chrześcijanie innych niż katolicyzm odłamów, a to głównie z powodu przekonania katolików, że są chrześcijanami par excellence, a inni wyznawcy Jezusa powinni zjednoczyć się z Kościołem powszechnym pod berłem papieża. Właśnie papiestwo jest instytucją, której niekatoliccy chrześcijanie nie lubią najbardziej i to papieże mają zwykle w świecie szczególnie złą prasę.
Tak, Watykan jest doprawdy wielkim problemem. Jeden z twórców idei tolerancji, John Locke, uważał, że Anglia powinna tolerować wszystko poza ateizmem i katolicyzmem (możemy mu wybaczyć to głupstwo, bo w końcu żył w epoce przedliberalnej). Katolicy bowiem, jak podkreślali zawsze protestanci, a zwłaszcza kler katolicki ma podwójną (a więc fałszywą) lojalność – krajową i watykańską. Cóż, faktycznie trudno sobie wyobrazić, żeby duchowny katolicki nie robił tego, co nakazuje mu władza watykańska, a łatwiej sobie wyobrazić, żeby nie robił tego, co nakazuje władza świecka. W razie konfliktu powinien przedkładać posłuszeństwo Kościołowi i papieżowi nad posłuszeństwo władzy świeckiej, nawet w wolnym i demokratycznym kraju. Czy w świetle tej konstatacji Polska jest suwerennym krajem, a księża są faktycznie jej lojalnymi obywatelami? Jakoś trudno mi sobie wyobrazić w polskich realiach, by jakiekolwiek życzenie Kościoła, zwłaszcza w zakresie jego własnych interesów materialnych, nie zostało przez władze publiczne gorliwie wykonane. To samo dotyczy życzeń płynących z Rzymu. Nie wiem, czy są one formułowane wprost, niemniej jednak przyznacie, że sytuacja, w której powiada się Kościołowi – narodowemu lub Watykanowi - "nie", "nie wtrącajcie się w to – to nasza sprawa" jest raczej fantastyczna.
Z prawnego punktu widzenia Kościół jest państwem (państwem watykańskim – monarchią absolutną) i jego prerogatywy i autonomia na terenie naszego kraju noszą cechy eksterytorialności, gdyż gwarantowane są konstrukcją prawną umowy międzynarodowej, którą jest konkordat. Stanowi on prawo najwyższe po konstytucji, a nawet równe z nią, a Kościół występuje w nim jako suwerenna i równa strona, zgodnie z zasadami prawa traktatowego. Pozycja Kościoła katolickiego nie jest więc pozycją wolnej instytucji w wolnym kraju – wolnej do działania, lecz poddanej prawu krajowemu i kontroli państwowej, jak to jest na przykład w przypadku stowarzyszeń lub związków wyznaniowych, lecz jest pozycją obcego państwa działającego mocą szczególnej prerogatywy na terenie państwa polskiego. Artykuł pierwszy konkordatu, w ślad za konstytucją, stanowi, że "Rzeczpospolita Polska i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne". Korzystając z państwowego statusu Watykanu, polski Kościół jako swego rodzaju "duchowe terytorium zależne" Watykanu uzyskuje quasi-państwową niezależność, coś w rodzaju eksterytorialności, jakiej nie posiada żadna inna instytucja czy organizacja w Polsce.
Byłby to być może budujący przykład wolności (oficjalna racja zawarcia konkordatu jest zresztą liberalna – komentarz katolicki powołuje się tu na zasadę wolności religijnej; zob. J. Krukowski, Konkordat polski. Znaczenie i realizacja, Lublin 1999, s. 257). Szkoda tylko, że ta niebywała, anarchiczna wprost wolność nie przysługuje innym instytucjom i stowarzyszeniom. Suwerenność Polski jest ograniczona przez konkordat tak dalece, że pośrednio przyznaje zdolność stanowienia skutecznego prawa (kanonicznego) Kościołowi i nakazującego RP respektowanie tego prawa. Potwierdza to zresztą polski Trybunał Konstytucyjny, powołujący się na prawo kanoniczne w wyrokach oddalających skargi na ponadkonstytucyjne prerogatywy Kościoła. Jak pisze w swym autorytatywnym komentarzu prawniczym J. Krukowski: "działania władz państwowych nie mogą rodzić skutków prawnych w porządku kościelnym. Takie skutki mogą wynikać jedynie na podstawie wzajemnego ‘uznania’, zagwarantowanego w odpowiedniej dyspozycji prawnej". Inaczej mówiąc, Kościół katolicki władny jest sam decydować, czy będzie łaskaw podporządkować się polskiemu prawu i je "uznać". Trudno o bardziej wymowny dowód, że stanowi Kościół katolicki dosłownie niemal "państwo w państwie".
Konkordat nie tylko ogranicza suwerenność Polski i nadaje Kościołowi i duchowieństwu przywileje, które właściwie wyrywają je spod polskiej jurysdykcji i kontroli takich instytucji jak izby skarbowe czy naczelna Izba Kontroli, ale również instauruje (wraz z konstytucją i odpowiednimi rozporządzeniami władzy administracyjnej) państwowy system indoktrynacji religijnej, całkowicie opłacany przez rząd polski. Nauka religii jest wprawdzie nieobowiązkowa, ale presja społeczna na dzieci, by na te lekcje uczęszczały jest bardzo silna. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, w przedszkolu i pierwszych klasach szkoły podstawowej, które nie uczestnicząc w lekcji muszą przebywać w innym pomieszczeniu (w świetlicy, w sali innej grupy przedszkolnej), co przez dziecko odczuwane jest jako napiętnowanie i rodzaj poniżającej kary. Nic dziwnego, że wielu rodziców, którzy wcale nie życzyliby sobie, by ich dziecko chodziło na religię, posyła je na katechezy, a co za tym idzie oddaje je do chrztu i komunii. W ten sposób liczba katolików z pewnością wzrasta.
Trudno zresztą Polakowi formalnie nie należeć do Kościoła, skoro ze wszystkich stron – z radia, telewizji i gazet – bombardowany jest przekazem doktrynalnym. Panuje w Polsce powszechne przekonanie, że wyłamanie się formalnego przynajmniej katolicyzmu jest trudnym i społecznie ryzykownym przedsięwzięciem – czymś na kształt odmowy udziału w pochodzie pierwszomajowym w czasach PRL. Polacy może nie wierzą specjalnie w dogmaty katolickie i katolickie doktryny (których zresztą zwykle wcale nie znają), ale na pewno dali się przekonać do uparcie powtarzanej tezy, że Polska to kraj katolicki i zdecydowana większość społeczeństwa to katolicy. A skoro prawie wszyscy są katolikami, to może lepiej się nie wyłamywać...
5. Dlaczego Kościół jest aż tak silny?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiemy nawet, czy Kościół w Polsce to kolos na stalowych czy glinianych nogach. Przekonamy się o tym dopiero za kilka czy kilkanaście lat, gdy okaże się, czy zajdzie w Polsce proces sekularyzacji, podobny do tego, jaki miał miejsce w Hiszpanii albo (w innej postaci) we Francji czy we wspomnianych już Czechach. Jest wysoce prawdopodobne, że tak właśnie będzie, ale za wcześnie jeszcze, by o tym przesądzać.
Moja teoria na temat siły Kościoła w Polsce jest amatorska i nie należy brać jej całkiem poważnie. Jest to raczej pewna hipoteza badawcza. Sądzę mianowicie, że siła Kościoła wiąże się z jej zakorzenieniem w warstwie chłopskiej, a przywileje Kościoła należy rozpatrywać w kontekście przywilejów chłopów, którzy zwolnieni są w Polsce z podatków, korzystają z wielkich przywilejów ubezpieczeniowych i otrzymują ogromne dotacje państwowe. Narzuca się myśl, że duchowieństwo, wywodzące się w większości z warstwy chłopskiej i mające swe zaplecze głównie na wsi, zawdzięcza swe przywileje temuż właśnie umocowaniu społecznemu.
Poniżana przez stulecia systemu feudalnego klasa chłopska, mająca zresztą oparcie właśnie w Kościele jako swym obrońcy, prawie całkowicie się w XX wieku wyemancypowała i ukonstytuowała w niezwykle skuteczną grupę interesu. Potęga chłopska jest imponująca. Świadczą o niej nie tylko wielkie przywileje fiskalne i dotacje (w całej prawie Europie), ale również "nietykalność" chłopstwa dla władzy politycznej, nawet totalitarnej. Nie dotyczy to wprawdzie ZSRR, ale już na przykład reżimów nazistowskich owszem. Były one (także w okupowanej Polsce) znacznie łagodniejsze dla chłopów niż dla mieszczan.
Podobnie rzecz się miała za komunizmu w Polsce. Wprawdzie nie mógł Kościół działać swobodnie, a wielu księży cierpiało prześladowania, ale też żadna pozapaństwowa struktura nie cieszyła się w tym kraju takim zakresem swobody. Komunistyczne państwo pozwalało (w ograniczonym zakresie) na wydawanie prasy katolickiej, na budowanie kościołów (czasami), zbieranie pieniędzy na tacę, a nawet prowadziło uczelnię katolicką (Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie) i puszczało w potoku radiowej propagandy komunistycznej także audycje watykańskie (umiarkowanie przychylne demokracji i własności prywatnej, co z pewnością nie było władzom niemiłe). Trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek organizacja niechętna komunistom (a Kościół z pewnością był takową) mogła tak w Polsce prosperować. Jak mawiał (po winku) ks. Tischner, "oni (Kościół) zawsze umieli się z nimi (komunistami) dogadać, bo i jedni, i drudzy lubili wypić".
Coś w tym chyba jest. A może my, liberałowie, powinniśmy się uczyć od Kościoła jak czynić sobie państwo powolnym? Jakże to byłoby pięknie, gdybyśmy zdołali narzucić państwu polskiemu nasz liberalny dogmat: "nie wolno wam stanowić praw ograniczających wolność obywateli, jeśli nie wymaga tego ich własne fizyczne bezpieczeństwo; niechaj każdy – katolik, gej i ateista – żyje po swojemu i nie narzuca swych przekonań i sposobu życia innym ludziom!". Może, idąc za wskazówką Tischnera, trzeba by wypić z Donaldem Tuskiem?"
prof. Jan Hartman, filozof i etyk, Collegium Medicum UJ
Etykiety:
Ateizm
Subskrybuj:
Posty (Atom)