Ponad 30 tys. Finów odeszło w ciągu dwóch tygodni z Kościoła luterańskiego z powodu nie dość stanowczego sprzeciwu hierarchów wobec homofobii. To najpoważniejszy kryzys Kościoła luterańskiego w Finlandii od lat, skoro w całym roku 2009 z Kościoła odeszło 42 tys. ludzi. I zarazem wielki test jego jedności, gdyż mimo obowiązującej linii liberalnej biskupi są podzieleni w sprawie wyświęcania gejów i błogosławieństw dla związków partnerskich.
W odróżnieniu od sąsiedniej Szwecji, gdzie sprawy te nie wywołują żadnych kontrowersji, a biskupem Sztokholmu została lesbijka żyjąca w związku partnerskim, w Finlandii nie brak polityków i ludzi Kościoła niechętnych homoseksualistom. Burzę wywołał kilka tygodni temu szefowa Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej Päivi Räsänen. W debacie telewizyjnej powiedziała, że osoba, która żyje w związku homoseksualnym, wie, że robi coś złego z chrześcijańskiego punktu widzenia. I mówił, że homoseksualizm to grzech.
Na co luterański biskup Tampere Matti Repo oświadczył, iż nigdy nie brał pod uwagę możliwości błogosławienia związków homoseksualnych, gdyż jest to sprzeczne z nauczaniem Biblii. Przez ponad tydzień sprawa nie schodziła z czołówek gazet i była tematem rozmów Finów, których sprawy Kościoła z reguły niewiele obchodzą. - Odejście tylu tysięcy ludzi to protest przeciw stwierdzeniom użytym w debacie telewizyjnej. Jako Kościół nie poradziliśmy sobie w tym programie - mówi "Gazecie" biskup Helsinek Irja Askola. - Nie przedstawiliśmy dość jasno stanowiska. Przecież rok temu konferencja biskupów luterańskich zdecydowała, że homoseksualista - lesbijka czy gej - może pracować w strukturach Kościoła - dodaje.
Askola, od września pierwsza fińska kobieta biskup i zarazem gorąca zwolenniczka otwierania się Kościoła luterańskiego na homoseksualistów, przyznaje, że tak ostra reakcja ludzi bardzo ją poruszyła i zaskoczyła. - Wciąż zastanawiamy się, jak odczytywać to, co się stało - mówi. Ale zaraz dodaje: - Kościół musi stanąć w obronie praw człowieka. Homoseksualizm nie jest grzechem, grzechem jest homofobia.
Fińscy komentatorzy podkreślają, że Kościół luterański, do którego z racji statusu Kościoła państwowego należy 80 proc. z 5 mln Finów, traci na tych kontrowersjach podwójnie: zarówno wiernych, jak i pieniądze. Utrzymuje się bowiem z podatku kościelnego płaconego przez członków Kościoła. Każdy wierny płaci średnio kilkaset euro rocznie; w 2009 roku do kasy Kościoła wpłynęło z tego tytułu 859 mln euro. Odejście 30 tys. ludzi oznacza stratę rzędu 5-6 mln euro. A to w kasie spora wyrwa.
Jeszcze 10-15 lat temu tak masowy exodus w tak krótkim czasie byłby nie do pomyślenia. I to nie tylko z powodów obyczajowych (w Finlandii zwykło się mówić, że dobry policjant, urzędnik czy nauczyciel to zarazem dobry luteranin), ale również technicznych. Deklarację o rezygnacji trzeba było wypełnić na papierze i przynieść do magistratu. Dzięki zmianie przepisów sprzed kilku lat można zrobić to szybko i bez rozgłosu w internecie, korzystając z serwisu stworzonego siedem lat temu przez wolnomyślicieli i ateistów z Tampere.
Eroakirkosta.fi, co można przetłumaczyć dosłownie na: "Odejdź z Kościoła", przyjmuje zgłoszenia o rezygnacji mailem i odsyła je do odpowiednich urzędów. O ile w 2003 roku serwis pośredniczył w 3,7 proc. rezygnacji, to w roku 2009 było to już 90 proc. Petri Karisma z serwisu Eroakirkosta.fi przyznaje, że wpadka Kościoła w sprawie homofobii była na tyle potężna, że nie wiadomo ilu ostatecznie wiernych odejdzie Niektórzy szacują, że z Kościoła może odejść 60-100 tys. członków - mówi Karisma.
A w Polsce tymczasem od kilku miesięcy trwa latanie oszołomów po Krakowskim Przedmieściu w Warszawie z krzyżem w jego obronie, tylko za bardzo nie rozumiem przed kim. W Polsce krzyż pełni rolę dziwcznego talizmanu, który trzeba wiszać i stawiać wszędzie gdzie się da, a zdjęcie go albo nie powieszenie go - nawet u siebie w domu - w wielu miejscach kraju spotka się zapewne z oburzeniem rodziny, znajomych i sąsiadów. Więc - czy się wierzy czy się nie wierzy - chrzci się dzieci, urządza jajeczka i wigilie w pracy, a jak ktoś spróbuje tego nie zrobić to zaczynie się wytykać go palcami, a w najlepszym przypadku okaże mu się współczucie i litosć. W Polsce krzyż i wiara jest sprawą publiczną, a nawet narodową. Polacy z jednej strony niby się śmieją z oszołomstwa z Krakowskiego Przedmieścia i kojarzy im się to z obciachem, ale jednoczesnie większość społeczeństwa niewiele się od niego różni, jesli w ogóle się różni. Większosć powie, jakie to niepoważne i głupie bronić krzyża przed pałacem prezydenckim, ale ta sama większosć wydrapałaby oczy koledze z pracy, gdyby próbował tam zdjąć krzyż ze ściany. A przecież pokój w pracy czy urzędzie to takie samo miejsce publiczne jak Krakowskie Przedmieście. Ale do większości to nie dociera. Większosć przyzna, że wiara to prywatna sprawa każdego, ale jednoczesnie obrazi się na współpracowników, którzy nie chcą przygotować wspólnie z nimi zakładowej wigilii. Większosć Polaków uzna też zapewne, że orientacja seksualna jest sprawą prywatną każdego. Jednak jak się okazuje, prywatną powinna według nich zostać tylko orientacja homoskesualna. Podobnie jest i u mnie w pracy. Wszyscy bowiem wiedzą, że jedna z koleżanek ma męża, inna konkubenta, a jeszcze inna miała ale się z nim rozstała. I wszyscy o tym głośno rozmawiają. Jeśli natomiast księgowy ma męża to zapada cisza. Można co najwyżej poplotkować z najlepszą psiapsiółką, który z nich jest kobietą a który mężczyzną w związku, bo oficjalnie to przecież preferencje seksualne są prywatną sprawą i nie można ich rostrząsać na forum publicznym. Zupełnie nie rozumiem też, czemu homoskesualny partner musi kojarzyć się heterykom tylko z seksem. Może gdyby krzyż i wielowiekowy "dorobek" chrzescijaństwa nie przysłaniał im rozumu to tak by nie było i dostrzegliby też rzecz oczywistą, że w związku dwóch mężczyzn obaj są mężczyznami. I nie musieliby już o tym plotkować. I to wszystko jasno wskazuje, jaka przepasć dzieli nasod Finladii. Tam społeczeństwo jest zbulwersowane homofobią kościoła, a w Polsce przygląda się przepychankom wokół krzyża, zaś problem homofobii - i to nie tylko w kościele - kwitowany jest milczeniem, bo i nawet homofobia kojarzy się jebaniem (bo przecież dotyczy gejów), a sprawy łóżkowe przecież to sprawa prywatna a takich nie rozstrząsa się publicznie. Zdanie takie podziela także pani pełnomocnik ds równego traktowania, więc homofobią się nie zajmuje, chyba że zostanie do tego "przymuszona" przez osobę, która wytknie jej błędy oraz brak kompetencji i wiedzy. Powie wówczas publicznie, że wie kto jest partnerem tej osoby, jakby miało to w jakiś sposób ją zdyskredytować. Absurd goni absurd. I chyba jeszcze długo się to niestety nie zmieni. Przeczytałem dziś artykuł, w którym prof. Kazimierz Kik, politolog, zwraca uwagę na "zapóźnienie" Polaków w procesie ich europeizacji, które - jego zdaniem - sięga jakichś 20-30 lat. No i niestety to prawda.
A na koniec jeszcze jeden news. U Rzecznika Praw Obywatelskich odbyło się spotkanie, podczas którego zastanawiano się co zrobić z brakiem lekcji etyki w szkołach. Impulsem był czerwcowy wyrok Trybunału w Strasburgu w sprawie Grzelak przeciwko Polsce, w którym trybunał orzekł, że "kreska" z religii/etyki na świadectwie, gdy nie ma lekcji etyki, łamie prawo do milczenia w sprawach sumienia i wyznania. W polskich warunkach oznacza to, że uczeń nie jest katolikiem. Reprezentująca MEN Grażyna Płoszajska mimo pytań Ireny Lipowicz nie potrafiła przedstawić konkretnych planów resortu, co zrobić, by prawo do lekcji etyki nie było teoretyczne. Wyjaśniła za to, że etyka w rozumieniu MEN to po prostu lekcje wychowawcze, na których propaguje się właściwe postawy etyczne. Słysząc to ręce opadają a oczy się szeroko otwierają ze zdumienia, jak można takie nonsensy przekazywać. Żaden pomysł ministerstwa mnie nie już chyba nie zdziwi, nawet najgłupszy, nawet taki, żeby lekcje etyki prowadzili księża i katecheci na lekcji religii w wyznaczonych ławkach. Tylko czekam aż ktoś z rządu ogłosi, że to doskonały pomysł. A do tego jaki oszczędny - i klasy nie trzeba dodatkowo tworzyć, ani nikogo dodatkowo zatrudniać. W sumie już obecnie niewiele do takiego absurdu brakuje. Poniższy obrazek - choć satyryczny - wydaje mi się bardzo prawdziwy.
W odróżnieniu od sąsiedniej Szwecji, gdzie sprawy te nie wywołują żadnych kontrowersji, a biskupem Sztokholmu została lesbijka żyjąca w związku partnerskim, w Finlandii nie brak polityków i ludzi Kościoła niechętnych homoseksualistom. Burzę wywołał kilka tygodni temu szefowa Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej Päivi Räsänen. W debacie telewizyjnej powiedziała, że osoba, która żyje w związku homoseksualnym, wie, że robi coś złego z chrześcijańskiego punktu widzenia. I mówił, że homoseksualizm to grzech.
Na co luterański biskup Tampere Matti Repo oświadczył, iż nigdy nie brał pod uwagę możliwości błogosławienia związków homoseksualnych, gdyż jest to sprzeczne z nauczaniem Biblii. Przez ponad tydzień sprawa nie schodziła z czołówek gazet i była tematem rozmów Finów, których sprawy Kościoła z reguły niewiele obchodzą. - Odejście tylu tysięcy ludzi to protest przeciw stwierdzeniom użytym w debacie telewizyjnej. Jako Kościół nie poradziliśmy sobie w tym programie - mówi "Gazecie" biskup Helsinek Irja Askola. - Nie przedstawiliśmy dość jasno stanowiska. Przecież rok temu konferencja biskupów luterańskich zdecydowała, że homoseksualista - lesbijka czy gej - może pracować w strukturach Kościoła - dodaje.
Askola, od września pierwsza fińska kobieta biskup i zarazem gorąca zwolenniczka otwierania się Kościoła luterańskiego na homoseksualistów, przyznaje, że tak ostra reakcja ludzi bardzo ją poruszyła i zaskoczyła. - Wciąż zastanawiamy się, jak odczytywać to, co się stało - mówi. Ale zaraz dodaje: - Kościół musi stanąć w obronie praw człowieka. Homoseksualizm nie jest grzechem, grzechem jest homofobia.
Fińscy komentatorzy podkreślają, że Kościół luterański, do którego z racji statusu Kościoła państwowego należy 80 proc. z 5 mln Finów, traci na tych kontrowersjach podwójnie: zarówno wiernych, jak i pieniądze. Utrzymuje się bowiem z podatku kościelnego płaconego przez członków Kościoła. Każdy wierny płaci średnio kilkaset euro rocznie; w 2009 roku do kasy Kościoła wpłynęło z tego tytułu 859 mln euro. Odejście 30 tys. ludzi oznacza stratę rzędu 5-6 mln euro. A to w kasie spora wyrwa.
Jeszcze 10-15 lat temu tak masowy exodus w tak krótkim czasie byłby nie do pomyślenia. I to nie tylko z powodów obyczajowych (w Finlandii zwykło się mówić, że dobry policjant, urzędnik czy nauczyciel to zarazem dobry luteranin), ale również technicznych. Deklarację o rezygnacji trzeba było wypełnić na papierze i przynieść do magistratu. Dzięki zmianie przepisów sprzed kilku lat można zrobić to szybko i bez rozgłosu w internecie, korzystając z serwisu stworzonego siedem lat temu przez wolnomyślicieli i ateistów z Tampere.
Eroakirkosta.fi, co można przetłumaczyć dosłownie na: "Odejdź z Kościoła", przyjmuje zgłoszenia o rezygnacji mailem i odsyła je do odpowiednich urzędów. O ile w 2003 roku serwis pośredniczył w 3,7 proc. rezygnacji, to w roku 2009 było to już 90 proc. Petri Karisma z serwisu Eroakirkosta.fi przyznaje, że wpadka Kościoła w sprawie homofobii była na tyle potężna, że nie wiadomo ilu ostatecznie wiernych odejdzie Niektórzy szacują, że z Kościoła może odejść 60-100 tys. członków - mówi Karisma.
A w Polsce tymczasem od kilku miesięcy trwa latanie oszołomów po Krakowskim Przedmieściu w Warszawie z krzyżem w jego obronie, tylko za bardzo nie rozumiem przed kim. W Polsce krzyż pełni rolę dziwcznego talizmanu, który trzeba wiszać i stawiać wszędzie gdzie się da, a zdjęcie go albo nie powieszenie go - nawet u siebie w domu - w wielu miejscach kraju spotka się zapewne z oburzeniem rodziny, znajomych i sąsiadów. Więc - czy się wierzy czy się nie wierzy - chrzci się dzieci, urządza jajeczka i wigilie w pracy, a jak ktoś spróbuje tego nie zrobić to zaczynie się wytykać go palcami, a w najlepszym przypadku okaże mu się współczucie i litosć. W Polsce krzyż i wiara jest sprawą publiczną, a nawet narodową. Polacy z jednej strony niby się śmieją z oszołomstwa z Krakowskiego Przedmieścia i kojarzy im się to z obciachem, ale jednoczesnie większość społeczeństwa niewiele się od niego różni, jesli w ogóle się różni. Większosć powie, jakie to niepoważne i głupie bronić krzyża przed pałacem prezydenckim, ale ta sama większosć wydrapałaby oczy koledze z pracy, gdyby próbował tam zdjąć krzyż ze ściany. A przecież pokój w pracy czy urzędzie to takie samo miejsce publiczne jak Krakowskie Przedmieście. Ale do większości to nie dociera. Większosć przyzna, że wiara to prywatna sprawa każdego, ale jednoczesnie obrazi się na współpracowników, którzy nie chcą przygotować wspólnie z nimi zakładowej wigilii. Większosć Polaków uzna też zapewne, że orientacja seksualna jest sprawą prywatną każdego. Jednak jak się okazuje, prywatną powinna według nich zostać tylko orientacja homoskesualna. Podobnie jest i u mnie w pracy. Wszyscy bowiem wiedzą, że jedna z koleżanek ma męża, inna konkubenta, a jeszcze inna miała ale się z nim rozstała. I wszyscy o tym głośno rozmawiają. Jeśli natomiast księgowy ma męża to zapada cisza. Można co najwyżej poplotkować z najlepszą psiapsiółką, który z nich jest kobietą a który mężczyzną w związku, bo oficjalnie to przecież preferencje seksualne są prywatną sprawą i nie można ich rostrząsać na forum publicznym. Zupełnie nie rozumiem też, czemu homoskesualny partner musi kojarzyć się heterykom tylko z seksem. Może gdyby krzyż i wielowiekowy "dorobek" chrzescijaństwa nie przysłaniał im rozumu to tak by nie było i dostrzegliby też rzecz oczywistą, że w związku dwóch mężczyzn obaj są mężczyznami. I nie musieliby już o tym plotkować. I to wszystko jasno wskazuje, jaka przepasć dzieli nasod Finladii. Tam społeczeństwo jest zbulwersowane homofobią kościoła, a w Polsce przygląda się przepychankom wokół krzyża, zaś problem homofobii - i to nie tylko w kościele - kwitowany jest milczeniem, bo i nawet homofobia kojarzy się jebaniem (bo przecież dotyczy gejów), a sprawy łóżkowe przecież to sprawa prywatna a takich nie rozstrząsa się publicznie. Zdanie takie podziela także pani pełnomocnik ds równego traktowania, więc homofobią się nie zajmuje, chyba że zostanie do tego "przymuszona" przez osobę, która wytknie jej błędy oraz brak kompetencji i wiedzy. Powie wówczas publicznie, że wie kto jest partnerem tej osoby, jakby miało to w jakiś sposób ją zdyskredytować. Absurd goni absurd. I chyba jeszcze długo się to niestety nie zmieni. Przeczytałem dziś artykuł, w którym prof. Kazimierz Kik, politolog, zwraca uwagę na "zapóźnienie" Polaków w procesie ich europeizacji, które - jego zdaniem - sięga jakichś 20-30 lat. No i niestety to prawda.
A na koniec jeszcze jeden news. U Rzecznika Praw Obywatelskich odbyło się spotkanie, podczas którego zastanawiano się co zrobić z brakiem lekcji etyki w szkołach. Impulsem był czerwcowy wyrok Trybunału w Strasburgu w sprawie Grzelak przeciwko Polsce, w którym trybunał orzekł, że "kreska" z religii/etyki na świadectwie, gdy nie ma lekcji etyki, łamie prawo do milczenia w sprawach sumienia i wyznania. W polskich warunkach oznacza to, że uczeń nie jest katolikiem. Reprezentująca MEN Grażyna Płoszajska mimo pytań Ireny Lipowicz nie potrafiła przedstawić konkretnych planów resortu, co zrobić, by prawo do lekcji etyki nie było teoretyczne. Wyjaśniła za to, że etyka w rozumieniu MEN to po prostu lekcje wychowawcze, na których propaguje się właściwe postawy etyczne. Słysząc to ręce opadają a oczy się szeroko otwierają ze zdumienia, jak można takie nonsensy przekazywać. Żaden pomysł ministerstwa mnie nie już chyba nie zdziwi, nawet najgłupszy, nawet taki, żeby lekcje etyki prowadzili księża i katecheci na lekcji religii w wyznaczonych ławkach. Tylko czekam aż ktoś z rządu ogłosi, że to doskonały pomysł. A do tego jaki oszczędny - i klasy nie trzeba dodatkowo tworzyć, ani nikogo dodatkowo zatrudniać. W sumie już obecnie niewiele do takiego absurdu brakuje. Poniższy obrazek - choć satyryczny - wydaje mi się bardzo prawdziwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz