czwartek, 3 grudnia 2009

Wiktor Dynarski - Rodzina marki "Tęcza" czyli kolejny raz o promowaniu "związków i układów"

Cykliczne odwiedziny na "portalu poświęconym" przynoszą zwykle wiele ciekawych wiadomości ze świata środowisk (zwłaszcza organizacji) LGBT. I proszę nie odbierać powyższego zdania jako ironicznego, naprawdę, pod względem ilości newsów mniejszościowych jest to jeden z bardziej zaangażowanych polskich serwisów. Nie zdziwiłem się zatem, że także na rozpoczynający się właśnie II Festiwal Tęczowych Rodzin znalazło się trochę miejsca w postaci krótkiego, acz treściwego artykułu. Bogumił Łoziński - szef działu opinie tygodnika "Gość Niedzielny" - przedstawił swój pogląd na temat wspomnianej imprezy, nazywając ją "niekonstytucyjną". Ponieważ ostatnimi czasy, szczególnie w dyskusjach publicznych, rzuca się Konstytucją na prawo i lewo, postanowiłem skonfrontować wypowiedź pana Łozińskiego z rzeczywistym tekstem. Od razu pozwolę sobie zaznaczyć, że nie jestem, ani nie zamierzam być prawnikiem. Zajmuję się za to na co dzień kwestiami językowymi (czasami także logiką języka), dlatego z niemałą przyjemnością pozwalam sobie na krótką, nieco lingwistyczną (nie zawsze poważną, chcę to wyraźnie podkreślić) refleksję nad tekstem Ustawy Zasadniczej oraz nad pojęciem rodziny w oczach wspomnianego dziennikarza. I nie tylko. W wypowiedzi dla portalu Bogumił Łoziński stwierdza: "polska konstytucja jasno określa, że rodzina to związek kobiety i mężczyzny". Tymczasem Artykuł 18 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej brzmi następująco: Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej. Przyjrzymy się przez chwilę strukturze tego zdania. Tak naprawdę nie wynika z niego, czym jest małżeństwo. Owszem, istnieje możliwość widzenia go jako związku kobiety i mężczyzny, ale tylko w wypadku konieczności ochrony przez państwo. Kodeks rodzinny i opiekuńczy (Ustawa z dnia 25 lutego 1964 roku) w Artykule 1 § 1 stwierdza, co następuje: Małżeństwo zostaje zawarte, gdy mężczyzna i kobieta jednocześnie obecni złożą przed kierownikiem urzędu stanu cywilnego oświadczenia, że wstępują ze sobą w związek. Prawo potwierdza - związek mężczyzny i kobiety to małżeństwo, jednak określa to dopiero odpowiednia ustawa, ponieważ Konstytucja jako taka nie daje (na poziomie językowym) odpowiedniej definicji i, co istotniejsze, nie utożsamia małżeństwa z rodziną, po prostu wymienia je wraz z innymi pojęciami związanymi z pokrewieństwem i powinowactwem (nawiasem mówiąc, prawo polskie nigdzie nie definiuje rodziny expressis verbis, robi to - i to jedynie do pewnego stopnia - prawo kanoniczne nieobowiązujące w Polsce). Oznacza to, że festiwal nie może być niekonstytucyjny, a przytoczone wyżej zdanie pana Łozińskiego wynika z błędnego odczytania tekstu Ustawy Zasadniczej. Na tym jednak mylna percepcja opiniotwórcy "Gościa Niedzielnego" się nie kończy. Nieco dalej dzieli się swoimi spostrzeżeniami na temat niezauważania i stygmatyzacji rodzin nietradycyjnych: "gdyby tak było, świat dawno by się skończył. Bo skąd inne związki niż małżeńskie miały by [tak w oryginale!] mieć potomstwo?".
Bakterie także brałyby ślub
Nie chciałem być złośliwy przy odpowiedzi na to pytanie, jednak po przeczytaniu aż chce się zacytować modny ostatnimi czasy komentarz z forum onet.pl: A gdzie byli rodzice?! Wyjaśniam zatem panu Łozińskiemu (choć powinna to była dawno temu zrobić za mnie chociażby szkoła) - małżeństwo nie jest niezbędne do posiadania dziecka. Gdyby tak faktycznie było nie istniałyby niechciane albo przypadkowe ciąże, ba... Gdyby małżeństwo stanowiło warunek biologicznie konieczny do reprodukcji, bakterie (rozpustnicy natury!) także brałyby śluby. I najwyraźniej w takiej wizji życia faktycznie je biorą (chyba zaczynam rozumieć ideę rysunku Andrzeja Krauzego, o który toczy się akcja Nasza Sprawa 2...), skoro świat jeszcze się nie skończył. Przez pana Łozińskiego przemawia także obawa o przyszłość rodziny jako takiej: "Wkrótce dojdzie do tego, że będą nas przekonywali o tym, że "rodziną" jest także związek człowieka z komputerem.". Nie wiem, kim są "oni", ale może urwę polemikę z tym cytatem stwierdzeniem podpartym rzeczywistością prawno-cywilną. Komputer - jako przedmiot - nie jest osobą fizyczną, nie posiada zdolności prawnej i jako taki nie podpada pod żadne regulacje, w tym także pod Kodeks prawa rodzinnego i opiekuńczego. Rozumiem, że można mieć obawy związane z postępującym rozwojem technologii i drżeć na samą myśl, że pewnego dnia pojawią się inteligentne maszyny, których obecność zmusi nas do przedefiniowania pojęcia "osoba", "człowiek" i "ludzkość", że zapanuje chaos, anarchia i wreszcie nastąpi koniec świata, ale, proszę, nie panikujmy.
Niespokojny wciąż dziennikarz "Gościa Niedzielnego" kontynuuje: "Od strony kulturowej można łatwo zaobserwować, że mamy do czynienia z silnym promowaniem nowych modeli związków i układów". Od kilku lat usilnie wnoszę o definiowanie pojęcia promocji jakichś postaw, bo jak dotąd kojarzy mi się ono jedynie z przecenami w tesco albo licytacjami na allegro. (Przedmiotem aukcji są nowe MARKOWE matki marki lesbos, zostaw pozytyw, to się odwdzięczę!). Z "nowymi modelami związków" też mam problem, bo z przeczytanego już tekstu wnioskuję, że każda rodzina bez ojca i matki to właśnie taki model. W takim razie muszę zasmucić pana Łozińskiego - nie są to już takie nowe modele, ich promocja odbywa się, chociażby przez lektury, już na poziomie edukacji szkolnej, gdy dzieci są najbardziej narażone na propagandę. "Lalka" może posłużyć za naganny przykład niebezpiecznego wpajania różnorodności. Bolesław Prus sportretował postać samotnej matki, Heleny Stawskiej, która śmie wychowywać córkę w homospołecznym środowisku, bez męskiego wzorca. Podobnie zresztą czyni Eliza Orzeszkowa w "Nad Niemnem" - Zygmunt Korczyński także wychowywał się bez ojca. Na szczęście obydwie pozycje ratuje jeszcze fakt ukazania nieszczęścia takich rodzin. Stawska cierpi biedę, zaś wdowa po Andrzeju nie może przebaczyć sobie, że brak ojca stworzył z jej syna niepatriotycznego, dekadenckiego potwora.
Tęczowe rodziny to także związki, w których przynajmniej jedna strona jest transseksualna
Zaślepiony lękiem przed nowościami autor notatki nie zauważył (powodem była zapewne ignorancja), że mianem "tęczowej rodziny" określa się także np. związki, w których przynajmniej jedna strona jest transseksualna. Może to oznaczać, o zgrozo!, małżeństwo po korekcie płci, co w rozumieniu prawa kanonicznego oznacza małżeństwo jednopłciowe! W dodatku w Polsce takie praktyki mają miejsce oficjalnie od lat siedemdziesiątych! Zemściło się to, oczywiście, na ówczesnej władzy w 1989 roku, gdy obalono komunizm. Co prawda stało się to dwie dekady później, jednak - jak mówi przysłowie - Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Z dalszych ciekawych spostrzeżeń: "działacze gejowscy doskonale zdają sobie sprawę, że homoseksualizm nie jest normą". Norma, norma... Cóż, ktoś mówi "ziemniaki", ktoś "kartofle", a zdarzają się i amatorzy "pyr" (niestety, w tym miejscu moja inwencja i znajomość regionalnych odmian polszczyzny się kończy). Ilu ludzi, tyle sposobów, ile ideologii, tyle norm. W ostatnim czasie chyba żadne inne pojęcie nie stało się tak mętne. Do powyższego cytatu dołączam jeszcze jeden postulat - potrafię rozumieć, że uczenie się na pamięć mniejszościowych nazw sprawia niektórym osobom trudność (w końcu to aż kilka słów!), ale dziennikarska rzetelność wymagałaby chociaż małej wzmianki o transpłciowych działaczach albo - jak nas uroczo ochrzczono - transpłciowcach.
"Nienormalne zaburzenia seksualne"
Obowiązkowe przeświadczenie o chorobliwej postaci homoseksualności zwerbalizowano następująco: "Nikt uczciwy intelektualnie nie przyzna przecież, że zaburzenie w sferze seksualnej jest normalne". O wykreśleniu z listy chorób przez Światową Organizację Zdrowia nie ma co nawet wspominać, przecież wiadomo (wiedzą to zwłaszcza osoby z kręgów polokatolickich), że stało się to w wyniku konspiracji. Nie pamiętam dokładniej jakiej, ale na pewno miało to związek z dziwnie pokierowanym głosowaniem. Albo z wielkimi majątkami. Wszystko jedno. Może inaczej - proszę wskazać mi jakąś klasyfikację chorób i zaburzeń, gdzie występowałaby homoseksualność. ICD-10 i DSM-IV, niestety, zawodzą w tym przypadku. Zarząd Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego wypowiedział się 30 czerwca 2006 roku w następujący sposób: "mniemanie o patologicznym charakterze homoseksualności okazało się niepoparte faktami naukowymi, lecz oparte na społecznych uprzedzeniach od wieków zakorzenionych w kulturze zachodniej". Jeśli w zarządzie tej instytucji nie zasiadają "uczciwi intelektualnie" ludzie, to w takim razie coś niedobrego musi dziać się ze światem.Pan Łoziński wspomina jeszcze, że "na podstawowym poziomie przeczy to fizjologii", tylko z kontekstu nie wynika, czy fizjologii przeczy homoseksualność, czy zdanie poprzedzające ten osąd. Nawet jeśli przyjmiemy tę bardziej prawdopodobną opcję, to nadal jesteśmy w kropce. Fizjologia to, jak wiemy, nauka o czynnościach życiowych i procesach zachodzących w żywych organizmach. Innymi słowy, topornie parafrazując stanowisko PTS, jeśli organizm geja lub lesbijki (wybaczcie, drodzy bracia biseksualiści i siostry biseksualistki) ma kłopoty z wydzielaniem soku żołądkowego, to nie ze względu na homoseksualność, ale inne czynniki, z orientacją seksualną zupełnie niezwiązane. Być może autorowi chodziło o niemożność uprawiania tradycyjnego, bożego heteroseksualnego stosunku (małżeńskiego). Być może. Na przyszłość warto zanotować, że pewne rzeczy należy nazywać po imieniu. Jeszcze o niszczących działaniach organizacji LGBTQI i zmianach w świadomości społecznej: "Próbuje się to robić za pomocą zmian w języku, na przykład poprzez manipulowanie pojęciem rodziny ". Otóż, nieustanne zmiany w języku sprawiają, że się on rozwija. Gdyby rozwój (albo ewolucja - nie chcę za bardzo straszyć) nie miał w ogóle miejsca, nadal używalibyśmy słów, znaczeń i składni rodem z "Bogurodzicy" i "Lamentu świętokrzyskiego". "Maciora" nadal byłaby matką, a słowo "kobieta" wciąż uznawano by za wulgarne. Nie mielibyśmy także nazw przedmiotów wynalezionych już po ostatecznym ukształtowaniu się nowoczesnego języka polskiego. Nie wnieślibyśmy ponadto (w trosce o społeczną akceptację) jeszcze w IX wieku obcych słów opisujących zjawiska i rzeczy związane z (również obcą i jeszcze do XIII wieku nie do końca akceptowaną) religią chrześcijańską. Żegnaj, "kościele", "biskupie", "chrzcie", żegnajcie wszystkie niepoliteistyczne artefakty! Niepokojącą częścią ostatniego już cytatu jest "pojęcie rodziny". Wspomniałem już o problemie definicji rodziny we współczesnym polskim prawie rodzinnym, które za pomocą zakresów uregulowań pomaga dookreślić, czym rodzina może być. Od 19 stycznia 1993 roku obowiązuje w Polsce Europejska Konwencja Praw Człowieka. Artykuł 8 tego dokumentu gwarantuje każdemu prawo do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego, zaś pojęcie "rodziny" wypracowano w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, co zakończyło się poniższymi ustaleniami: Zastosowanie Artykułu 8 Konwencji do innych niż wynikające z małżeństwa faktycznych "więzi rodzinnych" ma miejsce wówczas, gdy występują takie elementy jak: pokrewieństwo, wspólne zamieszkanie, istnienie związku między danymi osobami, łącznie z widocznym wzajemnym zainteresowaniem, przywiązaniem, zależnością. Życie rodzinne oznacza również więzi np. między dziadkami a wnukami, formą rodziny jest także wychowywanie dziecka przez samotnego rodzica, a przecież taki model nie należy do tradycyjnych wyobrażeń. Wypowiedź Bogumiła Łozińskiego sama wydaje się - zapożyczam określenie, bardzo mi się spodobało - "bałamuctwa intelektualnego". I to w pełnym, słownikowym znaczeniu tego słowa. Mianowicie: 1. wprowadza w błąd, 2. marnotrawi czas, 3. stara się pozyskać czyjeś względy. Pytanie tylko: czyje dokładnie?Na pewno nie moje.

1 komentarz:

  1. Witam serdecznie i dziękuję za przedruk mojego artykułu. Mam nadzieję, że sprawił w czytaniu tyle radości, ile mi przyjemności sprawiło rozprawianie się z bezintelektualną homofobią. :)

    OdpowiedzUsuń