To niewiarygodne. Ostatnio przeczytałem, że aktywiści homoseksualni w Polsce pokonali drogę ku emancypacji gejów i lesbijek w bardzo szybkim tempie, ucząc się od kolegów i koleżanek z Zachodu. Podobno są skuteczni, bogaci i mają lobby, które przenika wszystkie struktury państwa – urojone i rzeczywiste. I nie chcę roztrząsać, czy to prawda, czy nie. Najważniejsze jest tempo. Jeszcze kilka lat temu przeciwnicy jakichkolwiek uregulowań prawnych argumentowali, że to zamach na prawo naturalne, zboczenie, dewiacja. Dzisiaj nawet w Rzepie krytyka polega na wskazywaniu bubli prawnych, których w projekcie ustawy SLD nie brakuje. Jest postęp – szkoda, że teraz działa zostały wycelowane w dzieci, z rodzin homoseksualnych.
Pojawił się jakiś irracjonalny lęk, który nakazuje konserwatystom chronienie tradycyjnego małżeństwa przed jego nowymi formami. Formami, które przecież istnieją od dawna w ramach konkubinatu, niezalegalizowanych związków homoseksualnych, a co więcej: rodzin hetero- lub homoseksualnych, w których jedynie ojciec czy matka wychowuje swoje potomstwo. Reakcja jak zwykle jest spóźniona, a głos zabierają najmniej zainteresowani. Na przykład Terlikowski, który na kanale youtube Frondy utożsamia gejów z bolszewizmem i domaga się normalności. Jakiej normalności? Czyjej i której? O tym już nie mówił, bo za dużo czasu zajęła mu analiza natarczywości środowiska homoseksualnego i rzucanie gazetą po ścianach. Gdyby zmiany i działania rzeczywiście działy się tak szybko i przebiegały tak sprawnie, jak to lubią przedstawiać publicyści prawicowi, to już dzisiaj powinniśmy mieć wszystkie wyrównane prawa, plus pakiet gratisowy w formie becikowego i dekodera cyfrowego polsatu dla każdej homoseksualnej rodziny.
Tak nie jest. Są za to rzekome gotowe rozwiązania: spółki cywilne, umowy cywilne, setki papierów podpisanych u notariusza, oświadczeń i zaświadczeń. Mało nam? Tak, mało. O dyskryminacji przy zapłaceniu choćby jednego grosza notariuszowi nie muszę pisać, bo to każdy porządny człowiek rozumie. Nie muszę udowadniać, że pisanie upoważnień partnerowi do jakiejkolwiek czynności, które w małżeństwie heteroseksualnym nie wymagają takich aktów i są dane z automatu, jest zwykłym draństwem. Forma rozwiązywania związku partnerskiego, która jest w projekcie SLD, jest uwłaczająca. Ja chcę rozprawy sądowej, chcę mieć nie tylko możliwość zawarcia legalnego związku, ale sprawiedliwego rozwiązania. I naprawdę nie obchodzą mnie koszty finansowe, taki argument jest po prostu żenujący. To dyskryminacja. Ta sama, którą Rydzyk posługiwał się ostatnio w Brukseli, a publicyści konserwatywni zasłaniają się w obronie tradycyjnego modelu rodziny. Prawica przejęła pojęcia znane dotąd z lewej strony sceny politycznej, sama pewnie nie zdając sobie z tego sprawy. Nieważne, że wykluczonymi nazywają „Solidarnych 2010”, a dyskryminację widzą w „lewackiej propagandzie”. Przejęcie pojęć zmieniło w pewnym stopniu styl prowadzenia dyskusji.
A co zmieniło się w nas samych? Ilość osób deklarujących uczestnictwo się pod wydarzeniem o wysyłaniu maili popierających związki partnerskie do Sejmu nie przekroczyła 10 tysięcy. Ilość osób zapisanych do oglądania zaćmienia księżyca 15 czerwca – przeszło 130 tysięcy uczestników. W tym moi homoseksualni czy biseksualni znajomi, których w pierwszym wydarzeniu nie widziałem. Jeśli traktować Facebooka jako miernik społecznego zaangażowania (w większości młodych osób; obojętnie, jakiej orientacji), to jest gorzej niż źle. Na szczęście mamy telewizję śniadaniową, ona nas uratuje. Między kotletem, a reklamami – migniemy. I chwała jej za to.
Źródło: Homiki.pl
Pojawił się jakiś irracjonalny lęk, który nakazuje konserwatystom chronienie tradycyjnego małżeństwa przed jego nowymi formami. Formami, które przecież istnieją od dawna w ramach konkubinatu, niezalegalizowanych związków homoseksualnych, a co więcej: rodzin hetero- lub homoseksualnych, w których jedynie ojciec czy matka wychowuje swoje potomstwo. Reakcja jak zwykle jest spóźniona, a głos zabierają najmniej zainteresowani. Na przykład Terlikowski, który na kanale youtube Frondy utożsamia gejów z bolszewizmem i domaga się normalności. Jakiej normalności? Czyjej i której? O tym już nie mówił, bo za dużo czasu zajęła mu analiza natarczywości środowiska homoseksualnego i rzucanie gazetą po ścianach. Gdyby zmiany i działania rzeczywiście działy się tak szybko i przebiegały tak sprawnie, jak to lubią przedstawiać publicyści prawicowi, to już dzisiaj powinniśmy mieć wszystkie wyrównane prawa, plus pakiet gratisowy w formie becikowego i dekodera cyfrowego polsatu dla każdej homoseksualnej rodziny.
Tak nie jest. Są za to rzekome gotowe rozwiązania: spółki cywilne, umowy cywilne, setki papierów podpisanych u notariusza, oświadczeń i zaświadczeń. Mało nam? Tak, mało. O dyskryminacji przy zapłaceniu choćby jednego grosza notariuszowi nie muszę pisać, bo to każdy porządny człowiek rozumie. Nie muszę udowadniać, że pisanie upoważnień partnerowi do jakiejkolwiek czynności, które w małżeństwie heteroseksualnym nie wymagają takich aktów i są dane z automatu, jest zwykłym draństwem. Forma rozwiązywania związku partnerskiego, która jest w projekcie SLD, jest uwłaczająca. Ja chcę rozprawy sądowej, chcę mieć nie tylko możliwość zawarcia legalnego związku, ale sprawiedliwego rozwiązania. I naprawdę nie obchodzą mnie koszty finansowe, taki argument jest po prostu żenujący. To dyskryminacja. Ta sama, którą Rydzyk posługiwał się ostatnio w Brukseli, a publicyści konserwatywni zasłaniają się w obronie tradycyjnego modelu rodziny. Prawica przejęła pojęcia znane dotąd z lewej strony sceny politycznej, sama pewnie nie zdając sobie z tego sprawy. Nieważne, że wykluczonymi nazywają „Solidarnych 2010”, a dyskryminację widzą w „lewackiej propagandzie”. Przejęcie pojęć zmieniło w pewnym stopniu styl prowadzenia dyskusji.
A co zmieniło się w nas samych? Ilość osób deklarujących uczestnictwo się pod wydarzeniem o wysyłaniu maili popierających związki partnerskie do Sejmu nie przekroczyła 10 tysięcy. Ilość osób zapisanych do oglądania zaćmienia księżyca 15 czerwca – przeszło 130 tysięcy uczestników. W tym moi homoseksualni czy biseksualni znajomi, których w pierwszym wydarzeniu nie widziałem. Jeśli traktować Facebooka jako miernik społecznego zaangażowania (w większości młodych osób; obojętnie, jakiej orientacji), to jest gorzej niż źle. Na szczęście mamy telewizję śniadaniową, ona nas uratuje. Między kotletem, a reklamami – migniemy. I chwała jej za to.
Źródło: Homiki.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz