Nie ma bardziej 'prorodzinnego' stanowiska niż chęć rozszerzenia wartości rodziny na tych wszystkich, którzy ją szanują, a którym prawo na razie odmawia tego dobrodziejstwa.
Jakie procesy myślowe, poza impulsem każącym na wszelki wypadek wołać 'nie' na wszystko, co nowe, prowadzą niektórych publicystów, polityków i prawników do tezy, że uznanie małżeństw homoseksualnych stanowi zagrożenie dla tradycyjnej rodziny?
Celowo piszę o 'małżeństwach homoseksualnych', choć na porządku dziennym staje dziś w Polsce tylko sprawa związków partnerskich zarówno homo-, jak i heteroseksualnych. Ale chciałbym iść dalej - interesuje mnie opór naszych konserwatystów wobec wszelkiej legalizacji relacji homoseksualnych czy to w łagodnej wersji (związków partnerskich), czy w wersji silniejszej - małżeństw jednopłciowych.
Wiem, że ustawa zaproponowana przez SLD tylko marginalnie dotyczy związków partnerskich tej samej płci. Jej statystycznie głównymi beneficjentami byliby ludzie żyjący w związkach niemałżeńskich, którzy nie mogą lub nie chcą zawierać małżeństwa. I histeryczna reakcja konserwatystów, ignorująca ów niehomoseksualny wymiar proponowanej ustawy, jest tyleż przewidywalna, co bezmyślna - dopatrują się zamachu na rodzinę w propozycji tak łagodnej i umiarkowanej, że w wielu krajach Europy i w wielu stanach amerykańskich jest już normą. Ale nie u nas.
Demolka małżeństwa?
'Jaki sens ma podważanie statusu małżeństwa - a jest ich dziś w Polsce 9 mln - po to, by wzmocnić uprawnienia kilkudziesięciu tysięcy nieformalnych związków?' - pyta red. Marek Domagalski i z aprobatą cytuje słowa adwokata Jerzego Naumanna: 'Konsekwencją takiej nowelizacji byłoby nie tyle sformalizowanie konkubinatu, ile bardzo poważne zdeprecjonowanie małżeństwa, które jest elementem ładu społecznego' ('Przedwyborcza demolka małżeństwa', 'Rzeczpospolita', 7 czerwca). Ale jak sobie owi myśliciele wyobrażają związek przyczynowo-skutkowy między uznaniem związków partnerskich (lub idąc dalej - małżeństw homoseksualnych) a zdeprecjonowaniem roli rodziny, gdzie mamusia plus tatuś plus dwójka dzieci?
Osobliwością dyskursu konserwatywnego jest to, że owa teza o rzekomym podważeniu rodziny przez związki partnerskie zawsze pozostaje na poziomie wypowiadanego z poczuciem głębokiego przekonania dogmatu, ale nigdy nie jest wyjaśniona, a zatem funkcjonuje jako banał, tyle napuszony, co pusty. W istocie, nasi konserwatyści nie dostrzegają, że teza o deprecjonowaniu rodzin ich ośmiesza, bo oparta jest na niewyartykułowanych przesłankach, które im, konserwatystom, winny być całkowicie obce. Ta praca myślowa zdaje się jednak być ponad ich możliwości. Pomogę im.
Są dwie, jak mi się wydaje, możliwe interpretacje tezy o deprecjonowaniu małżeństwa tradycyjnego przez małżeństwa homoseksualne. Pierwsza interpretacja dotyczy symbolicznego znaczenia rozszerzenia definicji małżeństwa. Być może konserwatyści uważają, że takie rozszerzenie stanowi rodzaj 'rozmycia' symbolicznej wartości małżeństwa jako podstawy ładu społecznego. W istocie, tak właśnie pisze Domagalski: 'Status małżeństwa, które jest podstawą rodziny, zostałby rozmyty'.
Symboliczny kod
Ale dlaczego rozszerzenie jakiejś prawnej relacji miałoby prowadzić do osłabienia jej symbolicznej wartości? Argument symboliczny zdaje się prowadzić do wniosków wręcz przeciwnych. Fakt, że wielu ludzi, obecnie prawnie wykluczonych z dostępu do tego statusu, bardzo chciałoby uczestniczyć w pewnym ważnym kodzie kulturowym, jaki związany jest w naszej cywilizacji z pojęciem małżeństwa, jest hołdem oddanym tej instytucji, a nie jej podważeniem. Przecież nie muszą.
W wielu państwach związki partnerskie dają partnerom faktycznie te same uprawnienia, co małżonkom. A jednak małżeństwo ma pewne kulturowe konotacje: stanowi kapitał symboliczny, istotny w naszej kulturze, ważki może nie dla wszystkich, ale dla wielu. Jeśli ludzie dotychczas niemający dostępu do tego kapitału, chcieliby z niego skorzystać, świadczy to tylko o sile i żywotności tego kodu kulturowego. Rozszerzenie jego dobrodziejstw jest uznaniem i wzmocnieniem symbolicznej siły małżeństwa, a nie deprecjonowaniem.
Dlatego oczywistym nonsensem jest wypowiadana bezrefleksyjnie przez konserwatystów teza, jakoby postulat związków partnerskich (nie mówiąc już o małżeństwach homoseksualnych) miał charakter 'antyrodzinny'. Socjolog i były senator PiS-u Antoni Szymański, pisząc o 'zwalczaniu rodziny' przez 'środowiska antyrodzinne', tak definiuje niecne zamiary tych środowisk: 'Małżeństwo mężczyzny i kobiety nie może być - ich zdaniem - niczym szczególnym i dlatego zabiegają o legalizację tzw. związków partnerskich osób tej samej płci' ('Rzeczpospolita', 28 czerwca).
W istocie jest dokładnie na odwrót. Gdyby osoby pozostające w związkach jednopłciowych rzeczywiście tak nienawidziły rodziny, jak sugeruje to Szymański i inni rzekomi 'obrońcy rodziny', to dlaczego zależałoby im na przyjęciu rodzinnego kształtu dla swojego związku? W samej rzeczy, nie ma bardziej 'prorodzinnego' stanowiska niż zamiar rozszerzenia kulturowej wartości rodziny na tych wszystkich, którzy ją poważają, a którym prawo dotychczas odmawia tego dobrodziejstwa.
Wysysanie małżonków?
Druga interpretacja tezy o 'osłabieniu rodziny' przez dopuszczenie małżeństw homoseksualnych (lub choćby tylko związków partnerskich) jest jeszcze bardziej osobliwa. Konserwatyści najwyraźniej przypuszczają, że w wyniku umożliwienia usankcjonowanych prawnie związków jednopłciowych, tradycyjne małżeństwo heteroseksualne w jakiś sposób straci na swej atrakcyjności, a przez to będzie takich małżeństw coraz mniej, a te, które już są, będą mniej trwałe.
Jest to teza już nie symboliczna, ale - nazwijmy ją tak - empiryczna. Małżeństwo tradycyjne jest zagrożone faktem dopuszczenia małżeństw homoseksualnych - twierdzą stale krytycy związków partnerskich i małżeństw homoseksualnych. Jak inaczej rozumieć stale powtarzaną mantrę, że związki partnerskie i małżeństwa homoseksualne to zagrożenie dla rodziny tradycyjnej?
Niewypowiedzianą, ale konieczną przesłanką takiej prognozy jest uznanie, że siłą małżeństwa heteroseksualnego jest jego bezalternatywność - rodzina tradycyjna trzyma się dzięki temu, że małżonkowie nie mogą być 'wyssani' do innego typu związków. Gdyby więc mąż miał stworzone prawne możliwości zawarcia związku homoseksualnego, prawdopodobnie by z tego skwapliwie skorzystał, w ten sposób rozbijając swą dotychczasową rodzinę.
Idiotyzm takiego rozumowania jest oczywisty, gdy tylko się je wyartykułuje. Heteroseksualiści pozostają w związkach dwupłciowych nie dlatego, że nie mają innej legalnej możliwości, ale dlatego, że taka jest ich orientacja seksualna; homoseksualiści łączą się w pary nie dlatego, że prawo im na to zezwala, ale dlatego, że jest to zgodne z ich uczuciami i pragnieniami. To są rzeczy aż nadto oczywiste. Przekonanie, że gdyby tylko pozwolić, ludzie zaczną masowo uciekać w kierunku związków homoseksualnych, opierać się musi na obawie, dziwacznej u konserwatystów, że homoseksualizm jest orientacją dużo bardziej rozpowszechnioną, niż wskazywałyby na to statystyki tradycyjnych związków małżeńskich.
Brak wiary w rodzinę
Prawdziwie paradoksalna jest nieufność konserwatystów - niby rzeczników rodziny i małżeństwa - w siłę i prężność tradycyjnej rodziny. Silna rodzina nie potrzebuje braku alternatyw dla zachowania swej atrakcyjności, tak jak dobre państwo nie musi zamykać swych granic, by uniemożliwić emigrację. Tylko przyjmując bardzo pesymistyczną opinię o witalności rodziny tradycyjnej, konserwatywni krytycy związków partnerskich mogą przypuszczać, że będą one dla niej zagrożeniem.
Co ciekawe - te niewysłowione przesłanki argumentów 'obrońców rodziny' nie są przedmiotem dyskusji publicznej. Tymczasem często najlepszą krytyką jakiegoś stanowiska jest ukazanie absurdalności założeń, które - choć niewyartykułowane otwarcie - są niezbędną jego przesłanką, i które kompromitują tych, którzy to stanowisko wyrażają.
Jakie procesy myślowe, poza impulsem każącym na wszelki wypadek wołać 'nie' na wszystko, co nowe, prowadzą niektórych publicystów, polityków i prawników do tezy, że uznanie małżeństw homoseksualnych stanowi zagrożenie dla tradycyjnej rodziny?
Celowo piszę o 'małżeństwach homoseksualnych', choć na porządku dziennym staje dziś w Polsce tylko sprawa związków partnerskich zarówno homo-, jak i heteroseksualnych. Ale chciałbym iść dalej - interesuje mnie opór naszych konserwatystów wobec wszelkiej legalizacji relacji homoseksualnych czy to w łagodnej wersji (związków partnerskich), czy w wersji silniejszej - małżeństw jednopłciowych.
Wiem, że ustawa zaproponowana przez SLD tylko marginalnie dotyczy związków partnerskich tej samej płci. Jej statystycznie głównymi beneficjentami byliby ludzie żyjący w związkach niemałżeńskich, którzy nie mogą lub nie chcą zawierać małżeństwa. I histeryczna reakcja konserwatystów, ignorująca ów niehomoseksualny wymiar proponowanej ustawy, jest tyleż przewidywalna, co bezmyślna - dopatrują się zamachu na rodzinę w propozycji tak łagodnej i umiarkowanej, że w wielu krajach Europy i w wielu stanach amerykańskich jest już normą. Ale nie u nas.
Demolka małżeństwa?
'Jaki sens ma podważanie statusu małżeństwa - a jest ich dziś w Polsce 9 mln - po to, by wzmocnić uprawnienia kilkudziesięciu tysięcy nieformalnych związków?' - pyta red. Marek Domagalski i z aprobatą cytuje słowa adwokata Jerzego Naumanna: 'Konsekwencją takiej nowelizacji byłoby nie tyle sformalizowanie konkubinatu, ile bardzo poważne zdeprecjonowanie małżeństwa, które jest elementem ładu społecznego' ('Przedwyborcza demolka małżeństwa', 'Rzeczpospolita', 7 czerwca). Ale jak sobie owi myśliciele wyobrażają związek przyczynowo-skutkowy między uznaniem związków partnerskich (lub idąc dalej - małżeństw homoseksualnych) a zdeprecjonowaniem roli rodziny, gdzie mamusia plus tatuś plus dwójka dzieci?
Osobliwością dyskursu konserwatywnego jest to, że owa teza o rzekomym podważeniu rodziny przez związki partnerskie zawsze pozostaje na poziomie wypowiadanego z poczuciem głębokiego przekonania dogmatu, ale nigdy nie jest wyjaśniona, a zatem funkcjonuje jako banał, tyle napuszony, co pusty. W istocie, nasi konserwatyści nie dostrzegają, że teza o deprecjonowaniu rodzin ich ośmiesza, bo oparta jest na niewyartykułowanych przesłankach, które im, konserwatystom, winny być całkowicie obce. Ta praca myślowa zdaje się jednak być ponad ich możliwości. Pomogę im.
Są dwie, jak mi się wydaje, możliwe interpretacje tezy o deprecjonowaniu małżeństwa tradycyjnego przez małżeństwa homoseksualne. Pierwsza interpretacja dotyczy symbolicznego znaczenia rozszerzenia definicji małżeństwa. Być może konserwatyści uważają, że takie rozszerzenie stanowi rodzaj 'rozmycia' symbolicznej wartości małżeństwa jako podstawy ładu społecznego. W istocie, tak właśnie pisze Domagalski: 'Status małżeństwa, które jest podstawą rodziny, zostałby rozmyty'.
Symboliczny kod
Ale dlaczego rozszerzenie jakiejś prawnej relacji miałoby prowadzić do osłabienia jej symbolicznej wartości? Argument symboliczny zdaje się prowadzić do wniosków wręcz przeciwnych. Fakt, że wielu ludzi, obecnie prawnie wykluczonych z dostępu do tego statusu, bardzo chciałoby uczestniczyć w pewnym ważnym kodzie kulturowym, jaki związany jest w naszej cywilizacji z pojęciem małżeństwa, jest hołdem oddanym tej instytucji, a nie jej podważeniem. Przecież nie muszą.
W wielu państwach związki partnerskie dają partnerom faktycznie te same uprawnienia, co małżonkom. A jednak małżeństwo ma pewne kulturowe konotacje: stanowi kapitał symboliczny, istotny w naszej kulturze, ważki może nie dla wszystkich, ale dla wielu. Jeśli ludzie dotychczas niemający dostępu do tego kapitału, chcieliby z niego skorzystać, świadczy to tylko o sile i żywotności tego kodu kulturowego. Rozszerzenie jego dobrodziejstw jest uznaniem i wzmocnieniem symbolicznej siły małżeństwa, a nie deprecjonowaniem.
Dlatego oczywistym nonsensem jest wypowiadana bezrefleksyjnie przez konserwatystów teza, jakoby postulat związków partnerskich (nie mówiąc już o małżeństwach homoseksualnych) miał charakter 'antyrodzinny'. Socjolog i były senator PiS-u Antoni Szymański, pisząc o 'zwalczaniu rodziny' przez 'środowiska antyrodzinne', tak definiuje niecne zamiary tych środowisk: 'Małżeństwo mężczyzny i kobiety nie może być - ich zdaniem - niczym szczególnym i dlatego zabiegają o legalizację tzw. związków partnerskich osób tej samej płci' ('Rzeczpospolita', 28 czerwca).
W istocie jest dokładnie na odwrót. Gdyby osoby pozostające w związkach jednopłciowych rzeczywiście tak nienawidziły rodziny, jak sugeruje to Szymański i inni rzekomi 'obrońcy rodziny', to dlaczego zależałoby im na przyjęciu rodzinnego kształtu dla swojego związku? W samej rzeczy, nie ma bardziej 'prorodzinnego' stanowiska niż zamiar rozszerzenia kulturowej wartości rodziny na tych wszystkich, którzy ją poważają, a którym prawo dotychczas odmawia tego dobrodziejstwa.
Wysysanie małżonków?
Druga interpretacja tezy o 'osłabieniu rodziny' przez dopuszczenie małżeństw homoseksualnych (lub choćby tylko związków partnerskich) jest jeszcze bardziej osobliwa. Konserwatyści najwyraźniej przypuszczają, że w wyniku umożliwienia usankcjonowanych prawnie związków jednopłciowych, tradycyjne małżeństwo heteroseksualne w jakiś sposób straci na swej atrakcyjności, a przez to będzie takich małżeństw coraz mniej, a te, które już są, będą mniej trwałe.
Jest to teza już nie symboliczna, ale - nazwijmy ją tak - empiryczna. Małżeństwo tradycyjne jest zagrożone faktem dopuszczenia małżeństw homoseksualnych - twierdzą stale krytycy związków partnerskich i małżeństw homoseksualnych. Jak inaczej rozumieć stale powtarzaną mantrę, że związki partnerskie i małżeństwa homoseksualne to zagrożenie dla rodziny tradycyjnej?
Niewypowiedzianą, ale konieczną przesłanką takiej prognozy jest uznanie, że siłą małżeństwa heteroseksualnego jest jego bezalternatywność - rodzina tradycyjna trzyma się dzięki temu, że małżonkowie nie mogą być 'wyssani' do innego typu związków. Gdyby więc mąż miał stworzone prawne możliwości zawarcia związku homoseksualnego, prawdopodobnie by z tego skwapliwie skorzystał, w ten sposób rozbijając swą dotychczasową rodzinę.
Idiotyzm takiego rozumowania jest oczywisty, gdy tylko się je wyartykułuje. Heteroseksualiści pozostają w związkach dwupłciowych nie dlatego, że nie mają innej legalnej możliwości, ale dlatego, że taka jest ich orientacja seksualna; homoseksualiści łączą się w pary nie dlatego, że prawo im na to zezwala, ale dlatego, że jest to zgodne z ich uczuciami i pragnieniami. To są rzeczy aż nadto oczywiste. Przekonanie, że gdyby tylko pozwolić, ludzie zaczną masowo uciekać w kierunku związków homoseksualnych, opierać się musi na obawie, dziwacznej u konserwatystów, że homoseksualizm jest orientacją dużo bardziej rozpowszechnioną, niż wskazywałyby na to statystyki tradycyjnych związków małżeńskich.
Brak wiary w rodzinę
Prawdziwie paradoksalna jest nieufność konserwatystów - niby rzeczników rodziny i małżeństwa - w siłę i prężność tradycyjnej rodziny. Silna rodzina nie potrzebuje braku alternatyw dla zachowania swej atrakcyjności, tak jak dobre państwo nie musi zamykać swych granic, by uniemożliwić emigrację. Tylko przyjmując bardzo pesymistyczną opinię o witalności rodziny tradycyjnej, konserwatywni krytycy związków partnerskich mogą przypuszczać, że będą one dla niej zagrożeniem.
Co ciekawe - te niewysłowione przesłanki argumentów 'obrońców rodziny' nie są przedmiotem dyskusji publicznej. Tymczasem często najlepszą krytyką jakiegoś stanowiska jest ukazanie absurdalności założeń, które - choć niewyartykułowane otwarcie - są niezbędną jego przesłanką, i które kompromitują tych, którzy to stanowisko wyrażają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz